Swego czasu oficjalne władze polskie robiły wiele, by nie doszło do realizacji filmu Smarzowskiego pt. „Wołyń”. Blokowały dostęp do kasy, przez swoich agentów wpływu budowały niechęć do samego pomysłu, a kiedy film już powstał, ograniczały jego popularność i odwoływały premiery w ośrodkach polskiej kultury za granicą, nie mówiąc już o zaprzyjaźnionej Ukrainie, w której nie wolno było tego filmu pokazywać i do dzisiaj się nie pokazuje; taka tam panuje wolność. Ale i u nas w kraju nie brakowało geniuszy, którzy zakładali „Wołyniowi” pętlę na szyję, a przynajmniej podduszali. Przypomnę tu prof. Bogdana Musiała, jednego z mistrzów negatywnej propagandy, który w 2015 r. na łamach „Do Rzeczy” wyraził taki oto oryginalny postulat: „Film o rzezi wołyńskiej powinien powstać (…) raczej na rynek polski”. A więc broń Boże, nie pokazujmy go za granicą, bo jeszcze świat się dowie, jak Ukraińcy mordowali Polaków. Na szczęście w całości blokady nie zadziałały i film obejrzały w kraju, a także (w mniejszym stopniu, ale jednak) w Europie i na świecie miliony widzów. Ponieważ wciąż otrzymuję sporo e-maili i listów z pytaniami, jak ten film powstawał, pozwolę sobie przywołać kilka obrazów z tamtego okresu.