Powyższe zdanie wyjęte z „Hamleta” Szekspira wypowiada oficer Marcellus w momencie, kiedy Hamlet, wbrew protestom towarzyszących mu osób, widzi zjawę, ducha swojego ojca i podąża za nim jak zaczarowany. Zwykle poprzez analogię używamy tej metafory wtedy, kiedy obserwujemy dziejące się lub nadchodzące w naszej rzeczywistości zło. A jakież to zło obserwujemy teraz? Mnie dotykają boleśnie sprawy kultury, ponieważ uważam, że one są najważniejsze, bowiem budują świadomość narodową. Od tego, jakie wartości kulturowe zasiejemy w umysłach ludzkich, takie owoce zbierzemy w kolejnych pokoleniach. A czasy są szczególnie trudne i skomplikowane. Dlatego też warto sobie zadawać pytanie, czy to, co nasza kultura wytwarza, służy budowaniu tożsamości narodowej, czy ją osłabia, a nawet degraduje i niszczy.
Poruszyły mnie ostatnio mocno dwie sprawy, a właściwie dwa poważne problemy. Pierwszy ujawnia konferencja prasowa twórców niezrealizowanego jeszcze filmu „Zdarzyło się w Polsce”, szczególnie wypowiedź producenta, a zarazem reżysera tego filmu Jerzego Zalewskiego, który w dramatycznym wyznaniu oskarżył resort kultury, a z imienia i nazwiska wicepremiera i ministra kultury Piotra Glińskiego, zarzucając mu blokadę swojego filmu. Drugi to równie dramatyczne wołanie pisarza i dziennikarza śledczego Wojciecha Sumlińskiego, który wraz z Ewą Kurek i Tomaszem Budzyńskim napisał arcyważną książkę pt. „Powrót do Jedwabnego”, a który boryka się z ogromnymi kłopotami w znalezieniu miejsca prezentacji swojego dzieła, ponieważ kolejne placówki wycofują się z wcześniej zawartych już umów.
Ale po kolei. Otóż nie tak dawno minister Gliński powiedział: – Rząd planuje w najbliższym czasie ogłosić konkurs na produkcję filmową, promującą polską historię, czyli, jak należy rozumieć, ministrowi zależało na dobrych filmach, które przybliżą społeczeństwu nasze dzieje. Nic lepszego nie mógł wymyślić. W każdym razie zachęcił scenarzystów i reżyserów, by podjęli pracę nad filmami obrazującymi naszą tradycję, problemy, obyczaje i przeszłość. Jak rozumiem, Jerzy Zalewski potraktował słowa ministra poważnie i postanowił, jak czytamy w enuncjacjach, stworzyć obraz dotyczący braci Kowalczyków i wydarzeń związanych z wybuchem auli w Opolu w 1971 r., czyli działań antykomunistycznych, a także wątku żołnierzy wyklętych. Projekt wsparli wybitni znawcy przedmiotu, m.in. znakomity historyk, prof. Andrzej Nowak, który napisał: „(…) Scenariusz w wyjątkowo dramatycznie udatny sposób splata historię braci (…) Kowalczyków i ich protestu przeciw masakrze robotników na Wybrzeżu w Grudniu 1970 roku (…) oraz losy żołnierzy NSZ z oddziału »Bartka«, Henryka Flamego, (…) Te białe, a raczej krwawe plamy w naszych najnowszych dziejach, Jerzy Zalewski wywabia z właściwym sobie temperamentem scenicznym, w znakomicie napisanych dialogach, z pięknym, choć gorzkim, romantycznym przesłaniem (…). Gorąco zatem popieram wszelkie starania o doprowadzenie do realizacji tego scenariusza i przekształcenie go w »pełnokrwisty« film, tak potrzebny – nie tylko weteranom walki o Niepodległą i ich rodzinom, ale przede wszystkim nowym pokoleniom Polaków”. Ico? I nic. Po takiej recenzji administracja finansowa zajmująca się kulturą powinna natychmiast przekazać odpowiednie fundusze na realizację projektu, ale – jak się okazało – nie przekazała. Nie będę wchodził w szczegóły tej dramatycznej historii; powiem tylko, że Zalewski chciał przystąpić do realizacji filmu, ale z powodu zakręcenia kurka z finansami przez odpowiednie instytucje państwowe nie podjął pracy, chociaż otrzymywał zapewnienia, iż film zostanie dotowany. Walczył jak mógł o wprowadzenie swoich idei do kształtu artystycznego, pisząc w sprawie dofinansowania listy do najważniejszych czynników państwowych, jednak, jak się okazało, mimo obietnic, bez rezultatu. Na wstrząsającej konferencji prasowej był nie tylko przejęty i wzburzony, ale pełen rozpaczy, że nie może tej ambitnej oferty zrealizować. O ile zrozumiałem, znalazł się w sytuacji wręcz tragicznej. Napisał nawet rozpaczliwy list do aktorów, wyjaśniając im: „robiłem wszystko, w ramach honoru i przyzwoitości, by rozpocząć zdjęcia do naszego filmu. Niestety nie dojdzie do nich i mimo, że stało się to nie z mojej winy, czuję się za to odpowiedzialny. Przepraszam Was bardzo, Was aktorów znanych i popularnych, za zaburzenie Waszego terminarza i związane z tym kłopoty, dziękując Wam jednocześnie, że chcieliście wesprzeć mój projekt (…). Ponieważ ta szansa nie będzie zrealizowana – bardzo mi przykro”.
Smutny to, przygnębiający i pełen tragizmu list. Nie wchodząc w zawiłe labirynty finansowych ścieżek, trzeba jednak zapytać, jak to się dzieje, że z jednej strony minister Gliński otwiera szeroko wrota dla fabularnych filmów historycznych, a z drugiej, kiedy ma na jak na dłoni taki film, podległe mu instytucje rzucają kłody pod nogi realizatorom i uniemożliwiają pracę. Jest to też problem twórczej wolności, zabijanie jej u samego początku.
Druga sprawa wygląda równie niepokojąco i także dotyczy sfery wolności, tylko już na innym nieco gruncie. Otóż, jak zaznaczyłem, Wojciech Sumliński po napisaniu bezcennej i znakomicie udokumentowanej książki, dotyczącej Jedwabnego, szukał w Warszawie miejsca dla prezentacji swojego dzieła. Wbrew pozorom okazało się to bardzo trudne. Jeździł po całym mieście, ale nie spotykał się z entuzjastycznym przyjęciem, choć w kilku miejscach został powitany życzliwie, jak choćby w Katolickim Centrum Kultury „Dobre Miejsce” na warszawskich Bielanach. Ale po kilku dniach okazało się, że to wcale nie takie „dobre miejsce”, ponieważ gospodarz zerwał umowę i odmówił organizacji spotkania, nie podając nawet przyczyn. Powiedzmy kilka słów o samej książce – może jest w niej coś tak przerażającego, że należy się jej bać? Na stronie autora czytamy: „Historia, którą pokazujemy, odsłania opatrzone klauzulą tajności fakty dotyczące relacji polsko-żydowskich, sięgające do mrocznego świata wielkiej polityki i międzynarodowej finansjery. To historia niezwykła i niepokojąca, demaskująca kulisy prowadzonej przez Przedsiębiorstwo Holokaust długofalowej mistyfikacji zmierzającej do wyłudzenia wielomiliardowych roszczeń – i nie tylko. (…) To starannie zweryfikowany, a zarazem wyglądający jak thriller polityczny, zapis wielkiej gry, mechanizmów manipulacji i kłamstw, dla których fundamentem stała się zbrodnia w Jedwabnem”.
Czyżby się prawdy przestraszyli w „Dobrym Miejscu”? Ale Sumliński szukał dalej. I znalazł. Tym razem w Domu Pielgrzyma „Amicus”. Ale i tam, wkrótce po podpisaniu umowy, dowiedział się, że dyrekcja rezygnuje z wynajęcia sali. Tym razem przestraszył się ktoś wyżej. Bo protestowała Gmina Żydowska. Sumliński w mediach społecznościowych wyjaśnia: „Po trzech godzinach od zawarcia umowy, kierownictwo Domu Pielgrzyma »Amicus« zostało zmuszone do odwołania premiery naszej książki (…). Gdzie my żyjemy: czy to jeszcze Polska, czy już Izrael?! Nie poddajemy się – szukamy dalej”. Z innej wypowiedzi Sumlińskiego dowiadujemy się, że pośrednio na dyrekcję „Amicusa” naciskała kuria warszawska. Pisarz konkluduje na swoim blogu: „W naszych [znaczy: polsko-żydowskich, St. S.] relacjach, nie ma ważniejszej sprawy, niż Jedwabne, które zyskało miano symbolu. Dodajmy – symbolu zbudowanego na kłamstwie. To prawdziwy test dla rządzących i prawdziwa odpowiedź na pytanie o naszą suwerenność. Stawka jest wysoka, najwyższa z możliwych, bo albo teraz powstaniemy z kolan, albo będziemy krajem na niby, z którym nikt nie będzie się liczył, w dodatku pogardzanym narodem nazistów i zbrodniarzy, który bez końca będzie ponosił konsekwencje (wizerunkowe, ale także te finansowe) niepopełnionych win, a jeśli tak, to, mówiąc wprost – już nas nie ma”. No właśnie, co jest z naszą wolnością i suwerennością, skoro cenieni artyści i pisarze nie mogą w swoim własnym kraju realizować tak ważnych dla Polski planów twórczych? Źle się jednak dzieje w państwie duńskim.
Kolejne dwie instytucje (Centrum Konferencyjne przy ul. Kopernika oraz Klub Park w Warszawie) w ostatniej chwili zerwały umowy z Sumlińskim. Ostatecznie promocja „Powrotu do Jedwabnego” odbyła się 25 listopada 2019 r. w Klubie Dziennikarza przy ul. Foksal.