5 lat minęło
Niech Państwo pozwolą na troszkę prywaty, tym bardziej że przez minione lata nie powracałem w Zapiskach do jednego z najważniejszych wydarzeń w moim życiu, a dziś mija dokładnie 5 lat od mojej 5-tygodniowej pielgrzymki do Santiago de Compostela, do grobu św. Jakuba Większego, który zginął męczeńską śmiercią za panowania Heroda Agryppy. W chwili rozpoczęcia pielgrzymki byłem niecały rok po zawale i założeniu 3 stentów oraz półtora roku po wszczepieniu endoprotezy kolana. Przyjaciele radzili: nie idź, rodzina była przeciwna, ale ja wiedziałem, że TAM, na DRODZE, będę miał najwspanialszego z opiekunów. Swego Anioła Stróża (Aniele Boże, Stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój). Każdego dnia odczuwałem jego obecność – dodawał sił, gdy serducho biło zbyt szybko i pomagał, gdy nogi odmawiały posłuszeństwa. Nie pobiłem rekordów długości pielgrzymkowej trasy, nie mogę się też pochwalić jakimś szczególnym tempem marszu, przeciwnie, byłem jednym z najwolniejszych peregrinos, dumny jednak jestem, że przeszedłem 358 km przez Pireneje z plecakiem ważącym 12 kg, pielgrzymując z mozołem, w pocie czoła, z przyspieszonym biciem serca, bez hamulców w kolanie, za to z nieustanną modlitwą w sercu i szczęściem w duszy. Nie ominąłem żadnej z licznych świątyń, znajdujących się przy szlaku, nawet jeśli prowadziły doń b. wysokie schody, które wystraszyły innych pielgrzymujących. Zdarzyło mi się np. iść w większej grupie i byłem jedynym peregrino, wspinającym się po wysokich schodach do samotnego kościółka na wzgórzu, a w jednym z galicyjskich zamglonych deszczem miasteczek przydarzyło mi się coś niezwykłego, opisanego w Biblii zdaniem: pukajcie, a będzie wam otworzone. Pukałem do każdej z zamkniętych świątyń przy szlaku i w jednej z nich kościelne wrota… otworzyły się niespodzianie i ujrzałem „ducha”. Tak mi się przynajmniej w pierwszej chwili wydawało, puls znacznie przyspieszył, a dobrym duchem okazał się sędziwy mnich, który modlił się w zamkniętym kościółku i przerwał modlitwę, słysząc walenie do wrót. Wrażenie było ogromne. Każdy zresztą dzień spędzony na szlaku był wielkim przeżyciem. Metafizycznym wręcz. Trwającą non stop modlitwą, wypowiadaną sercem, duszą, ustami i nogami, podczas której czuło się niemal obecność Pana Boga. Każdemu życzę takich wspaniałych emocji i przeżyć. Zachęcam do pielgrzymki. Obiecałem przyjacielowi, wiernemu czytelnikowi „Warszawskiej Gazety” Markowi Kwiatkowskiemu (żegnał mnie na Lotnisku Chopina podczas wylotu na pielgrzymkę, mimo że jeszcze wtedy nie znaliśmy się tak dobrze), że kiedyś opowiem piórem, co przeżyłem. Dziś mogę z przekonaniem napisać: Marku, nie powstanie kolejna książka o pielgrzymce do Santiago mojego autorstwa, musiałbym większość stron poświęcić na teologiczno-religijne rozważania, bo to one najmocniej zajmowały mnie na trasie. Owszem, spotkałem mnóstwo ciekawych ludzi, mógłbym podać ich profesje (np. para profesorów z Brazylii i pewien amerykański reżyser), nazwiska i treść rozmów (robiłem notatki), ale uwierzcie, traktowałem napotkane osoby jako pielgrzymkowy balast, nie byłem dobrym kompanem do wspólnego maszerowania, nie tylko z racji tego, że wolniej pielgrzymowałem, ale przede wszystkim dlatego, że najważniejsze było dla mnie duchowe przeżycie, wolałem milczenie i modlitwę. Dziś trudno mi uwierzyć, że minęło już tyle lat, przebyta pielgrzymka wciąż daje mi ogromną siłę. Ilekroć dźwigany w codziennym życiu krzyż wydaje się zbyt ciężki – wracam symbolicznie w modlitwie na szlak, łącznie z ciężkim plecakiem, i znów czuję się lekko na duszy, każdego dnia ciekawy, co też może nam przynieść jutro.