Donald Tusk nie wraca, by walczyć z PiS oraz Jarosławem Kaczyńskim. Owszem, w dłuższej perspektywie to PiS jest wrogiem największym, najsilniejszym i najbardziej wymagającym. Ale najpierw Tusk musi rozprawić się z ambicjami Rafała Trzaskowskiego, potem wprowadzić rządy twardej ręki w Platformie i opanować jej degradację, później zniszczyć lub zwasalizować Szymona Hołownię, a następnie jak najmocniej nadgryźć Lewicę.
Równo miesiąc temu pisałem w „Warszawskiej Gazecie” o różnych wariantach powrotu Tuska do polskiej polityki, o tym, kto na ten powrót liczy, kto się go boi i czy w ogóle ten powrót jest możliwy. Podobnie jak niemal wszyscy komentatorzy wyrażałem sceptycyzm, czy byłemu premierowi będzie się w ogóle chciało po leniwych siedmiu latach spędzonych w brukselskim fotelu wracać do świata realnej politycznej wojny. Okazało się jednak, że Tusk zdecydował się na ten krok. A przypomnę, że jeszcze niedawno prezydent Warszawy Trzaskowski, dzisiaj największa ofiara powrotu Tuska, twierdził, że Tusk jest politycznym emerytem i jego czas się skończył. Teraz okazało się, że ów „emeryt” zniszczył go bez najmniejszego trudu. A znając mściwość byłego premiera, słowa prezydenta Warszawy dobrze sobie zapamiętał.