Dawne epidemie, mimo że nieporównanie groźniejsze od współczesnej – pewnie dlatego, że były realne, a nie medialne – pozostawiły po sobie puby, koktajle, świeży cytrynowy zapach. Czyli to, co łączy, dodaje życiu barw, nawet jeśli te kolory, w niektórych przypadkach pojawiają się „pod wpływem”. A co zostanie po kowidzie?
Wielkie wydarzenia wprowadzają wielkie zmiany. A wielkim przeobrażeniom towarzyszą również drobniejsze. I o nich właśnie będzie ten artykuł.
O zamianie domu prywatnego w publiczny
Według historyka Roberta Tombsa, cytowanego przez portal Atlas Obscura, autora książki „The English and their History” (Anglia i jej historia, 2014), jednym z wielu skutków społecznych czarnej śmierci z połowy XIV w. był rozwój kultury pubowej w Anglii.
Picie piwa na Wyspach miało długą tradycję, Tombs pisze, że Anglicy walczący z najeźdźcami normańskimi pod Hastings w 1066 r. mocno cierpieli z powodu piwnego kaca. Magna Carta z 1215 r., zwana wielką kartą wolności, „wzywała do stosowania jednakowych miar dla piwa”.
Jednak raczenie się „bursztynowym trunkiem” do czasów zarazy należy uznać za dość amatorskie. Pito dużo, ale raczej okazyjnie: zaręczyny, ślub, chrzciny uroczystości związane z lokalnymi świętami to były główne okazje ku temu, aby uraczyć się trunkiem z procentami. Każdy mógł uwarzyć partię piwa w swoim domu, a jakość i moc były bardzo zróżnicowane, stąd być może wspomniana wyżej próba ujednolicenia, przynajmniej jeśli chodzi o miary, w jakich podawano napój alkoholowy. Gospodarze warzący piwo w domach reklamowali je za pomocą wieszanych nad drzwiami znaków. „Najczęściej były to słupy pokryte jakimś rodzajem listowia”, pisał jeden z historyków browarnictwa na Wyspach. Stanowiło to jednak chałupnictwo, par excellence.
Co takiego spowodowało, że część chłopów amatorsko ważących trunki i dorywczo zajmujących się ich sprzedażą, przeszło na profesjonalizm, dorzucając do piwa zakąski, a prywatne izby przekształcając w miejsca, w których przy kuflu piwa można było pogawędzić o lokalnych sprawach?
‒ Wzrost dochodów ludności ‒ mówią historycy spraw społecznych i gospodarczych średniowiecza. W wyniku śmiertelności, wynoszącej w okresie zarazy ok. 50 proc., Anglia odczuła dramatyczny niedobór siły roboczej. To z kolei pozwoliło robotnikom żądać wyższych zarobków za swoją pracę i osiągnąć wyższy standard życia.
„Ocaleni [z pandemii czarnej śmierci] priorytetowo traktowali wydatki na żywność, odzież, opał i przybory domowego użytku”, pisał w e-mailu do Atlas Obscura profesor Mark Bailey z Uniwersytetu Wschodniej Anglii w Norwich, który również przypisuje zarazie rozwój kultury pubowej. Ludzie „Pili więcej i lepszej jakości trunki; jedli więcej i lepszej jakości chleb; i spożywał więcej mięsa i nabiału. Oprócz zwiększonego dochodu do dyspozycji mieli też więcej wolnego czasu”. Niektórzy przedsiębiorczy chłopi postanowili to wykorzystać.
W rezultacie piwiarnie, które były wcześniej wydzieloną częścią gospodarstw domowych, w których serwowano piwo, zostały zastąpione bardziej skomercjalizowanymi, stałymi lokalami, zakładanymi przez najlepszych piwowarów, oferującymi lepsze trunki i jedzenie. Domy prywatne (private houses) stawały się domami powszechnie dostępnymi – publicznymi. Stąd też wzięła się nazwa pub, skrót od public house.
Na zdrowie!
Plagi nie skończyły się wraz z odejściem czarnej śmierci. Jeszcze wielokrotnie w ciągu wieków Królowa Moru rozpuszczała swoje jadowite hordy po wsiach i miastach Europy. I podobnie jak w połowie XIV w. społeczeństwo zdawało się być bezradne wobec mocy żywiołu, jakim były i są pandemie.
Ludzkość mimo że zazwyczaj uważała, iż epidemie to kara Boża za grzechy, szukała ratunku nie tylko w modlitwie. Próbowała zwalczać chorobę również innymi, materialnymi, środkami. Wiara nie przeszkadzała w rozwoju coraz bardziej wyrafinowanych metod doczesnych, pomagających zachować zdrowie, bądź obronić się przed atakującą chorobą. Niektóre z nich okazały się smaczne, przyjemne i wyskokowe. Stąd dziś historycy i rzemieślnicy firm monopolowych współpracują, aby przywrócić przepisy, które zaczęły się jako receptury leków, a skończyły jako instrukcja przyrządzania ponczów i koktajlów.
Niedawno „The New York Times” informował, że Tattersall Distilling, destylarnia rzemieślnicza oraz koktajlbar niedaleko centrum Minneapolis, która zyskała w ciągu ostatnich kilku lat reputację w całym kraju dzięki nagradzanym ginom, gorzałkom i likierom, wkrótce może być również znana z tzw. wody dżumowej. Alkoholowa mikstura z korzenia arcydzięgla, goryczki i kilkunastu innych ziół, woda dżumowa była popularna wśród średniowiecznych aptekarzy jako środek zwalczający różne choroby, w tym najstraszniejszą ‒ dżumę. Obecnie firma Tattersall przywołała średniowieczne panaceum do życia, współpracując z Uniwersytetem w Minnesocie i Minneapolis Institute of Art. Woda dżumowa będzie sprzedawana na razie jako „produkt rzemieślniczy”, ale z czasem, kto wie, może wypchnie z rynku sławne likiery czy koktajle? A nawet samego szampana, który również stosowany był niegdyś jako środek leczniczy.
‒ Medycyna średniowieczna polegała głównie na mieszaniu i dopasowywaniu różnych składników ze względu na ich właściwości lecznicze ‒ mówi Amy Stewart, autorka książki „The Drunken Botanist: The Plants That Create the World’s Great Drinks” („Pijany botanik: rośliny, które tworzą wspaniałe napoje świata”, 2013). „Gdy technologia destylacji rozprzestrzeniła się w Europie z Bliskiego Wschodu, aptekarze zdali sobie sprawę, że mogą używać wysokoprocentowego alkoholu, aby przedłużyć trwałość tych mikstur”, cytował wypowiedź Stewart „The New York Times”.
Składające się z dziesiątków ziół destylowanych w alkoholu wody dżumowe o różnych składnikach, więc również smakach i różnej mocy stały na półkach średniowiecznych i renesansowych aptekarzy niczym różnokolorowe butelki wódek, koniaków, likierów za współczesnym wyszynkiem lub w sklepie monopolowym. Sporo przepisów na tego rodzaju „cudowne lekarstwa” znajdują badacze starych receptur w dawnych księgach.
Średniowieczni lekarze, obficie czerpiący z nauk medyków starożytnych, zwłaszcza ze szkoły Galena (II w. n.e.), wierzyli, że chorobę wywołują niezrównoważone „humory” w ciele, wywoływane przez „miazgę” lub cuchnące powietrze. Uważano, że substancje aromatyczne, takie jak zioła w wodzie dżumowej, pomagają zwalczać te chorobotwórcze zapachy. Epidemia dżumy w Anglii w 1666 r., w której zginęło 750 tys. ludzi, wzmocniła potrzebę przygotowania gospodarstw domowych na kolejny nawrót epidemii. Stąd pojawiło się mnóstwo przepisów, jak domowym sposobem przygotować wodę dżumową, zwaną później ze względu na liczbę barw pochodzących od zawartych w niej składników, kogucim ogonem (koktajlem). Czytając siedemnasto- czy osiemnastowieczny zbiór przepisów, trudno jednoznacznie stwierdzić, czy był on przeznaczony dla kucharzy czy medyków.
Jak mówi Marissa Nicosia, badaczka angielskich receptur z XVII w., wielu ówczesnych Europejczyków wytwarzało własną wodę dżumową w domowych gorzelniach z ziół ogrodowych lub zbieranych w lasach bądź na polach. Przepisy mogły mówić o dziesiątkach różnych ziół wymaganych do utworzenia skutecznej wody dżumowej. Jedna z opublikowanych przez Marissę Nicosię receptur mówiła o 27 różnych ziołach, w tym o rucie, piołunie, bylicy i czymś, co nazwano „smokami”. Z kolei inny przepis wymagał niewiele mniej, bo dwóch tuzinów ziół i naparów ziołowych, w tym zielonych orzechów włoskich, czarnego bzu, jagód jałowca i „melasy weneckiej”.
Z niektórych przepisów nie sposób dziś skorzystać. Na przykład przepis z 1667 r. wydany przez „The London Distiller” wymagał ambry, aromatycznej substancji pochodzącej z jelit wieloryba. Przepis z lat 70. XVI w. pochodzący z domowej angielskiej książki kucharskiej i medycznej wymagał użycia pennyroyal, angielskiego zioła, które, jak się później zorientowano, powoduje uszkodzenie wątroby.
Czy woda dżumowa zwalczyła dżumę? Na pewno przyczyniła się do urozmaicenia alkoholowego menu, inspirując twórców koktajli, wermutów, kolorowych wódek.
Lemoniada dobra na wirus?
Rzucona w czasie epidemii hiszpanki informacja, że cytryna zwalcza grypę, spowodowała gwałtowny popyt na te owoce na całym świecie. Szczególną popularnością zaczęła cieszyć się cytryna w płynie – lemoniada.
Jesienią 1918 r., gdy grypa rozprzestrzeniła się na sporym obszarze kuli ziemskiej, a ludzie zaczęli domagać się skutecznego lekarstwa, cena cytryn gwałtownie wzrosła. Mieszkańcy Rzymu, Rio i Bostonu, zdesperowani w poszukiwaniu choćby najmniejszej ochrony, gromadzili owoce, o których mówiono, że stanowią zarówno środek profilaktyczny, jak i lek na śmiercionośnego wirusa. W gazetach obiecywano, że cytrusy są „wrogiem grypy” i radzono: „Jeśli nie jesteś ofiarą grypy, odmów sobie tej szklanki lemoniady”. Oczywiście z altruizmu – aby tego „eliksiru” starczyło dla „najbardziej potrzebujących”. W Nowym Jorku Federalna Rada ds. Żywności wkroczyła, aby zapobiec gwałtownemu wzrostowi cen.
Gorąca lemoniada była starym ludowym lokalnym lekarstwem na grypę i chociaż lekarze wiedzieli, że nie powstrzyma to hiszpanki, łagodzący słodki płyn mógł przynajmniej utrzymać nawodnienie chorego, czytamy w Atlas Obscura. Nowsza moda na ssanie wzmacniającego soku prosto z owocu była trudniejsza do uzasadnienia, ale to nie powstrzymało jej rozprzestrzeniania się. Na pierwszej stronie „Los Angeles Herald”
z 23 października 1918 r. pojawiła się ładna rzeczniczka Izby Handlowej Marie Cooney, która między księgowaniem zgonów na grypę a liczeniem ofiar wojennych, demonstrowała z uśmiechem technikę wyciskania soku z cytryny. „Ssanie cytryny zostało teraz okrzyknięte przez naukę lekarstwem na grypę”, głosił nagłówek gazety. Oczywiście nie była to prawda, ale była to nadal dobra wiadomość, z tym że nie dla chorych, ale… kalifornijskich hodowców cytryn.
Początki branży cytrynowej nie były łatwe, hodowcy wciąż uczyli się uprawiać ‒ i sprzedawać ‒ delikatne owoce. Uprawy z 1913 r. zostały prawie całkowicie zniszczone podczas Wielkiego Mrozu, czyli czterech styczniowych dni z rekordowo niskimi temperaturami, a plony
z 1917 r. zostały bez mała ugotowane na drzewach przez czerwcową falę upałów. Jeszcze gorsza dla rolników była perspektywa udanych zbiorów. Popyt był niewielki, stąd pojawienie się na rynku znacznej liczby cytryn dramatycznie obniżało ich cenę.
Aby można było utrzymać produkcję na poziomie dochodowym, „konsumenci muszą spożywać dwie cytryny, podczas gdy obecnie używają tylko jednej”, radził Don Francisco z California Fruit Grower’s Exchange w kwietniu 1918 roku.
Francisco rozpoczął pracę w spółdzielni rolniczej ‒ lepiej znanej pod marką Sunkist ‒ jako ekspert ds. owoców w 1914 roku. Teraz 27-latek był kierownikiem ds. reklamy giełdy i był już legendą branży cytrusowej: Francisco wynalazł sok pomarańczowy. To był chwyt, który miał nakłonić konsumentów do jedzenia pomarańczy, dwóch lub trzech każdego dnia. Chłopak widząc, że ręczne wyciskanie pomarańczy to za dużo pracy, a za mały zysk, pomógł zaprojektować wytrzymałe elektryczne wyciskarki do soku. Rozpoczął też kampanię na rzecz zdrowego napoju, do którego firma reklamowa Lord & Thomas stworzyła hasło: „Drink an Orange” (Wypij pomarańczę). Zręczny marketing sprawił, że w hrabstwie sok z pomarańczy zaczął doganiać w popularności Coca-Colę. Hodowcy cytryn Sunkist uznali, że byłoby dobrze dla ich interesów skorzystać z tej „marketingowej magii”, relacjonuje Atlas Obscura.
Oczywiście, w owym czasie pojawiło się nieskończenie wiele „medykamentów” na wirusa szalejącej grypy. Wśród nich przeważało placebo, środki, które wprawdzie nie pomogą, ale i nie zaszkodzą. Czasami jednak pojawiały się rzeczywiste trucizny – niektóre mogły zabić, choć większość z nich podtruwała organizm, który teraz musiał walczyć zarówno z ostrym przeziębieniem jak skutkami podtrucia. „Ze spiżarni nadeszła obietnica zdrowia pod postacią czerwonej cebuli lub czarnej kawy albo rozcieńczonej melasy lub brandy z asafetydą, ostrą przyprawą powszechną w kuchni indyjskiej. Ale tylko cytryna miała za sobą reklamowe know-how Don Francisco oraz firmy Lord & Thomas”.
Marketing dobry na wszystko?
Don Francisco wpadł na genialny pomysł. Postanowił rozpropagować stary lokalny pomysł leczenia przeziębień gorącą lemoniadą (ew. gorącą herbatą z cytryną). W momencie nasilenia się pandemicznej psychozy jesienią 1918 r., mającej, w odróżnieniu od współczesnej, uzasadnienie w faktach – np. w Bostonie zmarło wówczas w ciągu bardzo krótkiego czasu 1000 osób ‒ Don Francisco wysłał reklamę do 149 gazet. Nietypową i bardzo sprytną. Nie zachwalał bezpośrednio maseczki, tzn. cytryny jako cudownego środka, tylko „owinął ją ” w opakowanie „dystans, dezynfekcja, maseczka”. Oczywiście wtedy DDM wybrzmiało inaczej.
„Bezpośredni apel o używanie cytryn mógł wzbudzić niechęć i dezaprobatę”, wyjaśnia biuletyn spółdzielni, wydany przez Francisco. Zamiast tego reklama proponowała „środki ostrożności przeciwko przeziębieniom i grypie”: „Unikaj tłumów”, „wykonuj odpowiednie ćwiczenia”, „śpij dużo”, „utrzymuj stopy w suchości i cieple” i, tak, „pij jedną lub dwie szklanki gorącej lemoniady”. Ogłoszenie, w którym nigdy nie wspomniano o marce Sunkist, dotarło w październiku do około 22 milionów ludzi. Przedsiębiorcze sklepy spożywcze były bardziej bezpośrednie. „Naturalne lekarstwo na hiszpańską grypę”, głosił slogan wywieszony na witrynie jednego ze sklepów w Norwich w stanie Connecticut, który sprzedawał lemoniadę firmy Sunkist. W tym miesiącu całkowita sprzedaż owoców Kalifornii zawiniętych w bibułkę i opatrzonych stemplem z logo Sunkist wzrosła o 80 proc. Warto zbadać, o ile procent wzrosła sprzedaż masek zakontraktowanych u przedsiębiorczego instruktora narciarskiego przez ministra zdrowia Szumowskiego oraz tych zakupionych od handlarza bronią przez Orlen? Zwłaszcza od czasu, gdy „eksperci” z dnia na dzień zmienili zdanie na temat sensu ich noszenia.
Wbrew temu, czym raczą nas zakłamane media, psychoza hiszpanki nie trwała tak długo jak kowidowa, nakręcana obecnie przez rządzących i wykazujące wobec nich uległość media – w tym również te „niepokorne”. W grudniu 1918 r. szczyt histerii minął, ludzie coraz spokojniej podchodzili do zachorowań, stąd szał cytrynowy ustąpił. Ale „połączenie paniki i marketingowego geniuszu zapewniło cytrynom stałe miejsce w amerykańskiej spiżarni”, pisze Atlas Obscura. To, co w najlepszym razie było luksusem, teraz wydawało się niezbędne. „Cieszę się, że owoce cytrusowe zaczęły zajmować tak ważne miejsce w narodowej diecie”, donosił biuletyn Francisco.
Sprzedaż cytryn ponownie osiągnęła szczyt wraz z późniejszymi sezonowymi epidemiami grypy, ale Francisco, który wtedy nadzorował markę Sunkist, pracując w firmie Lord & Thomas, odradził kolejną reklamę lemoniady. Zamiast tego rozpoczął kampanię całej linii produktów powstałych na bazie cytryn. W mediach pojawiła się zachęta do pieczenia lub kupowania ciast cytrynowych, szamponów cytrynowych. Lansowano pomysł ozdabiania ryb plastrami cytryn i wykorzystywania kwaśnego soku do polepszania smaku mięsa rybiego. Gospodyniom sprzedawano pomysł na skuteczne szorowanie garnków i zmywanie talerzy za pomocą preparatów cytrynowych. Sok z cytryny okazał się też świetną substancją wybielającą skórę. Można go było używać zamiast octu jako zdrowszy zamiennik lub do płukania ust.
Dawne epidemie, mimo że nieporównanie groźniejsze od współczesnej – pewnie dlatego że były realne, a nie medialne ‒ pozostawiły po sobie puby, koktajle, świeży cytrynowy zapach. Czyli to, co łączy, dodaje życiu barw, nawet jeśli te kolory w niektórych przypadkach pojawiają się „pod wpływem”. A co zostanie po kowidzie? Rozbite struktury społeczne zostaną, wzajemna nieufność zostanie, ciągłe obawy o własną sempiternę. Izolacja, gorycz, rozczarowanie i zmęczenie. I zostaną ci, którzy do tego doprowadzili. Jeszcze bardziej butni, napompowani przekonaniem o wszechmocności. O niczym nieskrępowanej władzy nad nami.