Jeśli ktoś dziś krępuje wolność słowa w Polsce, to sądy. Historia zatoczyła koło. Kiedyś na straży jedynych słusznych publikacji stała cenzura. Dziś jej rolę przejęli upolitycznieni sędziowie. Może pora, by przestali udawać i przenieśli się z al. Solidarności na Mysią?
Teoretycznie w Polsce obowiązuje najbardziej demokratyczny porządek – trójpodział władzy. Naród wybiera władzę ustawodawczą, zwycięzca wyborów tworzy rząd, czyli władzę wykonawczą, a porządku prawnego pilnuje władza sądownicza. Tyle tylko, że praktyka nie wytrzymuje konfrontacji z teorią, a trójpodział władzy jest zwyczajną fikcją. Tu już nie chodzi o to, że wybierani świetnie zdają sobie sprawę z tego, że po wyborach nie mogą być rozliczani z żadnej z obietnic (dlatego Raduś Sikorski i Jacuś Rostowski rechotali, że obietnice wyborcze wiążą tylko tych, którzy w nie wierzą i że dwa razy obiecać to jak raz dotrzymać). Chodzi o to, że nawet jeśli próbują, to zderzają się ze ścianą. Dziś w Polsce trójpodział władzy jest czystą fikcją, a ośrodkiem władzy stały się sądy i partie polityczne sędziów, ukryte pod płaszczykiem stowarzyszeń takich jak „Iustitia” czy „Themis”. Oczywiście zrzeszeni w nich sędziowie będą podnosili, że to stowarzyszenia zawodowe, ale ich upolitycznienie widać gołym okiem, tak samo jak to, że sądy wydają diametralnie różne wyroki w identycznych sprawach. Jednym wolno wszystko, innym – nic. W zależności od tego, kto staje przed wysokim sądem, jakie ma kontakty, jaką partię reprezentuje i kto jest po drugiej stronie (o tym, jak wielkie wrażenie robi na sądach grubość portfela, nie wspominając). O ile można wymienić władzę ustawodawczą, a przez nią wykonawczą, o tyle sądownicza pozostaje poza wszelką kontrolą. Sędziowie wybierają sami siebie i sami siebie kontrolują, co nie tylko jest kuriozalne, ale jest także zaprzeczeniem państwa prawa.