„Zieja” to dobry kawałek kina biograficznego, mógłby wręcz służyć za wzór, jak należy realizować filmy tego gatunku. A równocześnie czuję pewien niedosyt: bo nic tu nie wykracza poza rzetelnie zrealizowaną biografię. Ani jednej sceny naprawdę przejmującej, takiej, która uświadamia, że kino potrafi poruszać do głębi, przenikać wszystkie włókna duszy.
Jan Zieja (1897-1991) był wielkim, choć „szeregowym” kapłanem. Jego postać daje niezwykłą możliwość pokazania przez pryzmat jednego ludzkiego życia całej historii Polski w XX wieku. Zieja jako młody ksiądz – zaledwie rok po święceniach – brał udział w wojnie polsko-sowieckiej. Jako dojrzały kapłan uczestniczył w wojnie obronnej 1939 roku oraz w Powstaniu Warszawskim. Kiedy zbliżał się do 80. roku życia – zaangażował się w działalność PRL-owskiej opozycji. Zmarł już w wolnej Polsce – doczekał upadku komunizmu i końca Imperium Zła, czyli Związku Sowieckiego.
Bardzo dobrze, że wyreżyserowany przez Roberta Glińskiego film o Janie Ziei powstał. Bohatera poznajemy w roku 1977, kiedy jako osoba zaangażowana w działalność Komitetu Obrony Robotników zostaje wezwany na przesłuchanie, które prowadzi major Służby Bezpieczeństwa Adam Grosicki. I tutaj pierwszy plus. Historia KOR-u została przejęta i zmonopolizowana przez tzw. komandosów, czyli ludzi z kręgu Adama Michnika. Dzisiaj wiele osób, zwłaszcza tych ukształtowanych przez „Gazetę Wyborczą”, Komitet Obrony Robotników kojarzy tylko i wyłącznie z Michnikiem i Jackiem Kuroniem, może jeszcze z Henrykiem Wujcem, czyli ludźmi z politycznego kręgu tzw. lewicy laickiej (w PRL-u) oraz Unii Wolności (po transformacji ustrojowej z roku 1989). Tymczasem prawdziwymi inicjatorami utworzenia KOR-u nie byli bynajmniej Michnik i Kuroń, ale działacze kojarzeni od zawsze z nurtem niepodległościowym, chrześcijańskim i prawicowym. Chodzi tutaj przede wszystkim o takie postacie jak Antoni Macierewicz i Piotr Naimski, do tego właśnie ks. Jan Zieja. Jak bardzo drogi byłych KOR-owców się rozeszły, było widać zwłaszcza po pierwszej próbie lustracji i obaleniu rządu Jana Olszewskiego. Od tamtego czasu Antoni Macierewicz stał się głównym wrogiem „Gazety Wyborczej” i jej środowiska – przedstawiany jest jako szalony fanatyk i destruktor; tymczasem to Macierewicz z Naimskim, a nie Michnik z Kuroniem, byli inicjatorami powstania KOR-u.
Ale przejdźmy do filmu Glińskiego. Akcja rozpoczyna się właśnie w czasach działalności KOR-u: jego członkowie spotykają się w prywatnych mieszkaniach, dzielą pieniądze na zapomogi dla aresztowanych i zwolnionych z pracy robotników. Służba Bezpieczeństwa szykuje prowokację: esbecy chcą pokazać społeczeństwu, że KOR-owcy defraudują pieniądze, jakie otrzymują z zagranicy. Aby uwiarygodnić takie kłamstwo, potrzebna jest współpraca kogoś z kręgu KOR-u. Do tego zadania skierowany zostaje major Adam Grosicki (Zbigniew Zamachowski). Zaś do „zmiękczenia” i nakłonienia do współpracy Grosicki typuje księdza Jana Zieję (Andrzej Seweryn), wychodząc z założenia, że starego, 80-letniego kapłana łatwiej będzie zmiękczyć i „urobić”.
Zieja zostaje wezwany na przesłuchanie, które prowadzi Grosicki. Major ma atuty – wie o księdzu prawie wszystko, co jak co, ale informacje komunistyczna bezpieka potrafiła zbierać i gromadzić. Wie nawet, że Zieja jako młody kapłan został wezwany do kurii biskupiej i ukarany za poprowadzenie katolickiego pogrzebu samobójczyni. Wiedza, jaką posiada SB-ek, uruchamia u Ziei wspomnienia i w taki sposób, za pomocą retrospekcji opowiedziane zostaje jego życie. Dobra filmowa robota.
Młodego Zieję zagrał Mateusz Więcławek. Jest wojna polsko-sowiecka – z nagim polskim ułanem ukrzyżowanym przez bolszewików na drzwiach stodoły i Powstanie Warszawskie ze szturmem na kościół i Chrystusem na krucyfiksie wiszącym głową w dół (młodsi widzowie zapewne nie odczytają w tym aluzji do wajdowskiej ekranizacji „Popiołu i diamentu”). Jeżeli o coś można się przyczepić, to o sceny batalistyczne – zarówno w szturmie na sowieckie pozycje, jak i na zajęty przez Niemców kościół wygląda to jak ślepy bieg pod ostrzał. Może Gliński inaczej nie potrafi, może dostrzegł w tym potencjał metafory?
Zieja to nie tylko świadek polskiej historii, ale także kapłan ‒ właśnie: jak to określić? Niepokorny? Nieprawda ‒ cechowała go chrześcijańska pokorna. Idący pod prąd, buntownik? Nieprawda ‒ nie buntował się, nie łamał ślubu posłuszeństwa, nie balansował na granicy herezji. Warto przestrzec recenzentów przed takim łatwym szufladkowaniem. Jan Zieja z pewnością był księdzem, który całe życie dawał świadectwo wiary w Jezusa Chrystusa – tak jak potrafił to czynić najlepiej. Jeżeli już szukać jakichś przymiotników, to był kapłanem bezkompromisowym. W filmie Glińskiego jest to pokazane kilka razy w scenach symbolicznych. W czasie wojny polsko-sowieckiej po żarliwej przemowie dowódcy, zagrzewającego do walki, Zieja zostaje poproszony, by także powiedział do żołnierzy kilka słów. Więc mówi, że piąte przykazanie jest niezmienne: Nie zabijaj, więc nie można zabijać nigdy i w żadnej sytuacji. (Tak na marginesie: do tej sytuacji, mam największe zastrzeżenia i wątpliwości: trwa wszak wojna, Zieja mówił do żołnierzy. A jeżeli któryś z nich wziął słowa kapelana na serio i w ostatniej chwili zadrżała mu dłoń: na sekundę opóźnił strzał, na chwilę opuścił bagnet i przypłacił to życiem?).
Idźmy dalej: będąc jeńcem ks. Zieja przyjmuje propozycję niemieckiego oficera, aby odprawić mszę i spowiadać niemieckich żołnierzy (w pełni zrozumiałe). Po wojnie – na tzw. ziemiach odzyskanych (Słupsk) do rady parafialnej typuje niemieckiego pastora i kobietę. Wszystko to gesty na pozór „pod prąd” i niepokorne – jakby się jednak lepiej zastanowić, to Jan Zieja był przede wszystkim chrześcijaninem totalnym i bezkompromisowym.
A skoro Zieja był człowiekiem, kapłanem bezkompromisowym, to major Grosicki się przeliczył. Od początku tej gry nie miał żadnych szans.
A teraz o tym, dlaczego w czasie seansu i po jego zakończeniu czuję pewien niedosyt. „Zieja” to dobry film biograficzny, dobre filmowe rzemiosło. Jednak mieści się przede wszystkim w dwóch kategoriach: edukacyjnej i popularyzatorskiej. I dobrze – taki obraz jest potrzebny, polska kinematografia ma tutaj 30-letnie zapóźnienia. Tyle że od duetu tak znakomitych aktorów jak Andrzej Seweryn i Zbigniew Zamachowski oczekiwałbym czegoś więcej, czegoś głębiej… Pokazania spotkania Ziei i Grosickiego jako konfrontacji dobra ze złem, jako kuszenia kapłana przez pierwiastek diaboliczny. A tutaj jest wszystko proste: Zieja święty i niewzruszony, Grosicki negatywny, jednak reprezentowane przez niego zło nie zahacza o diaboliczność, nawet spryt i podstępy majora nie wychodzą poza resortową rutynę w miarę rozgarniętego funkcjonariusza. Ta konfrontacja jest zbyt płaska, między bohaterami tak naprawdę nie ma żadnego spięcia, nie zachodzi żadna interakcja – każdy jest sobą od początku do końca: niewzruszony święty kapłan i tępy, choć biegły w swojej pracy, niewzruszony esbek. Trochę za mało jak na potencjał i możliwości obu aktorów, ale może niepotrzebnie grymaszę. Może o to chodziło, że skoro Zieja był kapłanem niezłomnym – to Grosicki musiał się odbijać jak piłka od ściany. A skoro mjr Grosicki reprezentował zło, to musiało to być zło totalne, a Gliński świadomie nie nadał mu żadnego rysu hamletyzującego esbeka?