Wrażliwość wiodąca do faszyzmu

W najnowszym wydaniu:

WG-47-2024 - Okładka

Wrażliwość wiodąca do faszyzmu

Lewicy, zarówno jawnej, jak tej ukrywającej się pod patriotycznymi i konserwatywnymi sloganami, bardziej zależy, aby mówić o walce z ubóstwem, niż rzeczywiście zmagać się z nim. Lewacy będą wściekli, jeśli pokażemy im przytłaczające dowody na to, że ubóstwo znacznie się zmniejsza właśnie dzięki wolnemu rynkowi. Są tak zakochani w swych sloganach o ubóstwie i jego przyczynach, że nie mogą zaakceptować faktu, iż potrzeba ich głoszenia maleje, w miarę jak rozwija się system, który darzą szczerą nienawiścią.

„Na imprezie w zeszłym tygodniu zapytano mnie, czy jestem przedstawicielką »socjalistów od szampana«, mimo że delektowałam się właśnie koktajlem daiquiri [w Anglii odpowiednikiem „kawiorowej lewicy”, czyli ludzi żyjących bardzo wystawnie, werbalnie wspierających ideologię lewicową, zwłaszcza w sferze obyczajowej, jest „champagne socialists”, czyli „socjaliści od szampana” – R.K.]. Ten pejoratywny termin ma na celu atakowanie i oczernianie tych, którzy publicznie bronią socjalizmu, ale niekoniecznie patrzą na cenę awokado, zanim wrzucą je do koszyka”, zwierzała się w prasie Shappi Khorsandi satyryk i publicystka lewicowego „The Independent”.

Punkt widzenia zależy od …
Innymi słowy, kontynuowała pani Khorsandi, „cieszymy się z dobrodziejstw kapitalizmu, czerpiemy z jego dobrych stron, ale, do cholery, mimo tego nie chcemy widzieć ludzi śpiących na ulicach; albo tego, że rodzice musieli udać się do banku żywności, aby nakarmić swoje dzieci. Wciąż protestujemy, my, »socjaliści od szampana«, nadal wierzymy w państwo opiekuńcze”. Dalej Shappi Khorsandi mówiła tak: „Jako dumna »socjalistka od szampana« wiem, że posiadanie pieniędzy nie musi powstrzymywać Cię od wiary w równość”. Wiara w równość nie musi Cię zwodzić na manowce socjalizmu, można by dopowiedzieć. A nawet nie powinna. Bo wiara w równość wszystkich ludzi á la Karol Marks kończy się wtedy, gdy „wierzącym” w egalitaryzm społeczny zaczyna brakować pieniędzy ściąganych od obywateli w formie podatków. Czyli bardzo szybko.
Kiedy „równość” pozbawia mamony ludzi pokroju pani Khorsandi, wtedy zazwyczaj okazuje się, że są równi i równiejsi, a lud, który będzie wytykał klasie rządzącej obłudę, przestanie być „klasą uciemiężoną”. Robotnicy okażą się „warchołami z Radomia i Ursusa”, jak powiedział I sekretarz KC PZPR tow. Edward Gierek o pracownikach zakładów protestujących w czerwcu 1976 r., lub „ekstremą Solidarności”, jak z kolei oświadczył gen. Wojciech Jaruzelski, wprowadzając przeciw społeczeństwu „surowe prawa stanu wojennego” w grudniu 1981 r.
Bądź też malkontenci staną się bandą populistów, kierowaną przez polityków o tendencjach faszystowskich, ksenofobicznych, rasistowskich, homofobicznych. Wznoszone dla nich obozy reedukacyjne będą wówczas jedyną stosowną odpowiedzią na skierowane w stronę władzy słowa prawdy. Albo przemienią się w „ruskie onuce”, „popleczników Moskwy”, „agentów Putina”; to w przypadku, gdyby takie nieszczęście jak odspawanie od dobrze płatnych posad przytrafiło się tej części „kawiorowej lewicy”, która uczęszcza do kościoła i ukrywa się za hasłami kojarzonymi powszechnie z konserwatyzmem i patriotyzmem.
Od nędzy do pieniędzy, czyli moda na „trudne dzieciństwo”
Shappi Khorsandi nie należy do tych „kawiorowych lewicowców”, o których pisał Roger Scruton w „Intelektualistach nowej lewicy”. Jak sama opowiadała, od wczesnego dzieciństwa zmagała się jeśli nie z nędzą, to z niedostatkiem. „W szkole byłam »włóczęgą« i »Cyganem«, ponieważ nosiłam ubrania po starszym bracie”. Innymi słowy pani Shappi Khorsandi miała trudne dzieciństwo, zanim stała się socjalistką przy forsie. Jednak nie chcę przez to powiedzieć, że „trudne dzieciństwo” odpowiada za ten, według mnie, opaczny wybór poglądów polityczno-ideowych.

Khorsandi dokonała takiego wyboru, bo chciała – z resentymentów, nudy, głupoty, pod presją środowiska, w którym się obraca, panującej mody, przekonania, że w ten sposób przeboruje sobie wejście do high society. Bo niewiele wskazuje na to, że skłoniły ją do tego jakiejś głębsze przemyślenia lub doświadczenia egzystencjalne. Znoszenie ciuchów „po starszym bracie” jest częstym „przywilejem” młodszego rodzeństwa, trudno to uznać wielką traumą, zdolną przekształcić, a właściwie odkształcić, świadomość.
Nawiasem mówiąc z tym „trudnym dzieciństwem” to istna plaga. Niedawno media pisały, że książę Filip, zmarły niedawno małżonek królowej Elżbiety, też miał „trudne dzieciństwo”. Dziś raczej nie sposób znaleźć, zwłaszcza wśród celebrytów, ludzi mających dzieciństwo, nie, nie mówię, że świetliste, aksamitne, szczęśliwe, ale zwyczajne. Kiedyś snucie na temat „trudnego dzieciństwa” zbijano ironiczną uwagą o „chadzaniu do szkoły pod górkę”. Obecnie jest to temat wnikliwych analiz, których sedno tkwi w stwierdzeniu, że za wszystkie porażki, jakie na nas spadły, odpowiedzialni są inni. Odwrotnie w przypadku odniesionych sukcesów ‒ tych jesteśmy jedynymi autorami.

Dyskretny urok przywileju
Wróćmy jednak do Scrutona. Ten we wspomnianej pracy zwrócił uwagę, że w Anglii najbardziej wymowni i zagorzali krytycy klasy rządzącej sami wywodzili się z tej klasy. „Radykalni nudziarze naszego wieku pochodzą na ogół z górnych warstw społeczeństwa”. Pani Shappi Khorsandi nie jest nudziarą, bowiem jest satyrykiem. I to postępowym, więc, z definicji, bardzo zabawnym. Wszystkie jej dowcipy muszą być błyskotliwe i śmieszne niczym kawały szefa na zabawie integracyjnej. Mimo że Khorsandi jest wesoła podobnie jak owe radykalne smutasy, „cieszy się dyskretnie” wszystkimi przywilejami establishmentu, które formalnie odrzuca. Ale to „odrzucenie”, jak zauważa Scruton, jest jednocześnie „dyskretnym potwierdzeniem”. Jest wyższą, bardziej wyrafinowaną (ale co się dziwić – wszak o elicie mówimy!) formą akceptacji. Podobnie „bawią się” inni przedstawiciele tzw. lewicy – werbalna walka z przywilejami jest dla nich uzasadnieniem pełnego korzystania z konfitur wyniesienia społecznego. Bo kogóż należy nagradzać uprawnieniami, immunitetami, wyjątkami niż tych, którzy tak ostentacyjnie je zwalczają, mówiąc, że wszyscy ludzie są równi? Któż może być bardziej równy niż głosiciele tej „dobrej nowiny”? Któż może bardziej wyróżniać się wśród trzcin niż Pascalowska „trzcina myśląca” (Człowiek jest tylko trzciną, najwątlejszą w przyrodzie, ale trzciną myślącą). I to „myśląca” nie o sobie, ale o innych?
Dawno minęły czasy, w których klasy uprzywilejowane, broniące swych pozycji „prawem i lewem”, pyszniły się wyróżnieniem. Dziś zapanowała moda na dyskrecję. A właściwie pewien komunikat perswazyjny, swoiste „wykręcanie umysłu”, chwyt propagandowy, który sprawia, że zdezorientowani ludzie widzą w zagorzałych obrońcach nierówności społecznej i takiegoż systemu społecznego, który czyni rzeczą praktycznie niemożliwą wybicie się ludzi nienależących do sitwy ‒ „wrażliwych obrońców interesów społecznych”. Podcza, gdy w rzeczywistości są to gruboskórni strażnicy własnych przywilejów. Głęboko przekonani, że urodzili się, aby rządzić, rozstrzygać, układać życie innym. Nawet jeśli swój status „elity” wyżebrali na kolanach, czołgając się za dystrybutorem szlachectwa i uznania. Już samo to sprawia, że ich wrażliwość, zarówno społeczna, jak każda inna, nie może być prawdziwa. Człowiek prawy nigdy nie zgodzi się na ten sposób „wypracowania” awansów. Nie zaakceptuje wyniesienia przez pętaków.

Wrażliwi społecznie czy solidarni w grabieży
Kiedy przepowiednia Marksa o globalnej rewolucji robotniczej nie spełniła się, włoski marksista Antonio Gramsci, próbując zrozumieć, co poszło nie tak, stwierdził, że było to konsekwencją zdobycia przez elity pieniądza „dyskursywnej hegemonii” nad tak zwanym zdrowym rozsądkiem społeczeństwa. Kulturowa dominacja elit, jej władza ustanawiania, co jest słuszne, a co nie, co wzniosłe, a co podłe, piękne lub szpetne, przejawia się na wiele sposobów, dlatego konieczne jest „krzyżowe przeanalizowanie” naszego tzw. zdrowego rozsądku, czyli idei, które uważamy za oczywiste, mówił włoski komunista. Posłużmy się zatem metodą lewactwa i sproblematyzujmy lansowaną przez nich jako oczywistą oczywistość tezę, że socjalizm równa się wrażliwość społeczna.
Stephen „Steve” Moore to amerykański pisarz i komentator telewizyjny, zajmujący się kwestiami gospodarczymi. Moore był też członkiem redakcji „Wall Street Journal”. W jednym ze swych tekstów zauważył, że ideologia mówiąca, iż działanie rządu, a nie dobrowolna aktywność charytatywna jest oznaką współczucia – to odwrócenie do góry nogami pojęcia wrażliwości i jest sprzeczna z chrześcijańskim pojęciem miłosierdzia. Mówi ono o „wdowim groszu”, o jałmużnie, której istotą jest wpieranie bliźnich własną, a nie cudzą „krwawicą”.
Staropolscy kaznodzieje często mówili szlachcie, że wspomaganie przez nich wdów, sierot, inwalidów, żebraków, łożenie na szpitale czy przytułki, a nawet na kościoły nie będzie miało znaczenia na Sądzie Ostatecznym. A to dlatego, że wydatkowane w ten sposób pieniądze często pochodzą z „oprymowania” (wyzysku) poddanych. Czyli pochodzą z kradzieży. Innymi słowy szlachcic okradał biedaków, którym później darował mizerną cząstkę zrabowanych dochodów w formie jałmużny, par excellence sądząc, że w ten sposób zapracuje sobie na niebo. Guzik prawda! – grzmieli z ambony kaznodzieje. Taki sposób uprawiania cnoty prowadzi prostą drogą do piekła. Warto, aby wzięli sobie do serca owe staropolskie nauki rządzący nami obecnie „socjaliści pobożni”, jak tego typu pseudoprawicowe towarzystwo zwykł określać Stanisław Michalkiewicz.
Z tego, co mówi Steve Moore, wynika, że socjaliści, zwłaszcza dzisiejsi, mają coś z tych staropolskich szlachciurów – najpierw samemu się nażreć po pachy i wyżej, stosując w tym celu metody łupieskie, a później rzygnąć po pańsku z przepełnionych trzewi na lud ubogi, nazywając to bezczelnie przejawem wrażliwości społecznej. Spytajcie Państwo prezesa czy Brudzińskiego, czy Jurgiela, czy Błaszczaka, czy Kuchcińskiego, czy Rafalską, czy Witek, a nawet Morawieckiego, chociaż to bankster, czy Niedzielskiego, czy są wrażliwi społecznie? Zresztą nie musicie – wszak pytanie byłoby czysto retoryczne, a odpowiedź oczywista. Tymczasem „Rząd ze swej natury nie jest współczujący. To niemożliwe. To nic innego jak siła. Rząd może wydać dolara, aby komuś pomóc, tylko wtedy, gdy siłą zabiera dolara komuś innemu”, przypomina Moore. Musimy również pamiętać, że nie cały dolar, odebrany siłą, trafia do „potrzebujących”. Znaczna jego część pozostaje w rękach „wrażliwców społecznych” jako zapłata za trud, pobrana pod postacią „kosztów manipulacyjnych”.

Tylko praca wzbogaca
Libertarianie oraz prawica zwracają uwagę na to, że silna gospodarka, a taka może być tylko w systemie wolnorynkowym, w którym obecność państwa jest minimalna, skuteczniej troszczy się o biednych niż gospodarka funkcjonująca w systemie redystrybucji dóbr. Czyli nieustannego sięgania przez urzędników państwowych do kieszeni obywatela.
Już dość dawno udowodniono, ostatnio zrobił to Arthur Brooks w książce „Who Really Cares: The Surprising Truth About Compassionate Conservatism” (Kto naprawdę się troszczy: zaskakująca prawda o współczującym konserwatyzmie), że statystycznie rzecz biorąc lewica jest znacznie mniej charytatywna niż osoby wyznające poglądy prawicowe. Innymi słowy wielomówstwo o wrażliwości i pragnieniu uchylenia nieba nie ma wyraźnego przełożenia na czyny. Przynajmniej w tym wypadku. Ale jest też inny sposób sprawdzenia hipotezy, mówiącej, że lewica tak naprawdę nie dba o ubogich. „Współczucie wiąże się z pasją. Gdyby lewicy naprawdę zależało na eliminacji ubóstwa, można by pomyśleć, że dogłębnie przestudiowałaby tę kwestię. Byłoby dziwne, gdybyśmy kochali hokej i nie mieli pojęcia o tym sporcie”, pisze Brandon Kirby, publicysta zmagający się z mitem lewicowej wrażliwości społecznej.
Tymczasem bardzo rzadko można znaleźć wśród osób o poglądach lewicowych ludzi rozumiejących, na czym polega realne ograniczenie sfery niedostatku. Co zresztą nie powinno dziwić – wszak gdyby rozumieli, nie byliby lewicowcami. Pozbawieni wiedzy na temat praw rządzących ekonomią bądź w ideologicznym zacietrzewieniu odrzucający je, dają uproszczone rozwiązania, które mają niewielką wartość. Dają puste i pozbawione danych diagnozy problemu.
Tymczasem fakty wyraźnie mówią, że tam, gdzie wprowadzono reformy wolnorynkowe, odnotowano drastyczny spadek ubóstwa. Tak było w USA i Wielkiej Brytanii, gdy zastosowana reganomikę i taczeryzm, tak też było w przypadku chińskich reform gospodarczych wprowadzanych od lat 70. czy indyjskich z początku lat 90.
Lewicy, zarówno jawnej, jak tej ukrywającej się pod patriotycznymi i konserwatywnymi sloganami, bardziej zależy, aby mówić o walce z ubóstwem, niż rzeczywiście zmagać się z nim. Lewacy będą wściekli, jeśli pokażemy im przytłaczające dowody na to, że ubóstwo znacznie się zmniejsza właśnie dzięki wolnemu rynkowi. Są tak zakochani w swych sloganach o ubóstwie i jego przyczynach, że nie mogą zaakceptować faktu, iż potrzeba ich głoszenia maleje, w miarę jak rozwija się system, który darzą szczerą nienawiścią. Wrażliwość tych ludzi, pisze Kirby, polega na głoszeniu walki z cierpieniem, a nie jego likwidowaniu ‒ metodycznym, dokonywanym krok po kroku, skutecznym.
Gdyby uznali, że czyny, choć mniej spektakularne niż słowa, są od słów ważniejsze, wtedy, chcąc nie chcąc, musieliby też przyznać, że to nie rozdawnictwo nie swoich pieniędzy, w czym specjalizuje się socjalizm, ale umożliwienie wypracowania dochodu każdemu według jego zdolności, pracowitości, zapobiegliwości jest najlepszą metodą walki z niedostatkiem. A takie możliwości ofiaruje jedynie system kapitalistyczny. Socjalizm niszczy możliwości oferując w ich miejsce reglamentację. Funkcjonuje pod hasłem: „każdemu według jego podwieszeń”.
Łatwiejsze i bezpieczniejsze dla „wrażliwców” jest uprawiane przez nich rozdawnictwo, niż uwolnienie rynku. Bowiem wtedy mogłoby się okazać, że to nie „wrażliwi społecznie” dawcy nie swojego, ale biorcy, przymuszeni do tej roli przez socjalizm, w normalnym systemie wolnej konkurencji dają sobie lepiej radę. Bo są zdolniejsi, bardziej pracowici, zdeterminowani, a przecież fortes fortuna adiuvat (śmiałym los sprzyja). To, co uprawia lewica i każdy „wrażliwy społecznie” rząd, to nie altruizm, to niczym niepohamowany egoizm pod sprytnym przebraniem bezinteresowności. To zabezpieczanie swoich interesów pod obłudnymi hasłami egalitaryzmu.

Wrażliwcy budują koncłagry
Mylenie wrażliwości z państwową łaskawością czy wręcz litością niesie jeszcze inne, bardzo groźne konsekwencje. Michael Knox Beran, autor „Pathology of the Elites” (Patologia elit, 2010) zauważył, że politycy, którzy na pozór nie mają nic wspólnego z socjalizmem, realizują hasła socjalistyczne, chcąc w ten sposób wytrącić z rąk radykałów argument o większej wrażliwości społecznej. Tak postąpił Otto Bismarck, który w latach 80. XIX w., dekadę po zjednoczeniu narodu niemieckiego, wdrożył szeroko zakrojony program ubezpieczeń społecznych, oparty na rewolucyjnej wówczas idei emerytur. Uważał, że nadzorowane przez niego reformy są nieuniknione. Dlatego lepiej, aby przeprowadził je on niż jakiś szalony radykał. Bowiem kierowany przez Bismarcka rząd będzie skłonny do wprowadzenia ewentualnych korekt, w przypadku gdyby wprowadzanie zmian przynosiło także szkody.
Te reformy były godne podziwu w teorii i gdyby zostały wdrożone w innym duchu, mogłyby okazać się korzystne w praktyce, uważa Beran. Ale Żelazny Kanclerz zrealizował swój program w sposób obliczony na zmniejszenie wolności osobistej i zwiększenie autorytetu państwa. Bismarck, pisał jeden z jego biografów, nie „promował reform społecznych z miłości do niemieckich robotników”. Jego celem było uczynienie robotników „bardziej podporządkowanymi” państwu. Próbując wymanewrować swoich wrogów, Bismarck położył podwaliny pod państwo socjalistyczne wyobrażone przez dziewiętnastowiecznego niemieckiego ekonomistę Johanna Karla Rodbertusa, jednego z pierwszych teoretyków, którzy pogodzili nacjonalizm i socjalizm w romantycznym ideale superpaństwa.
Rodbertus uważał, że możliwe jest odtworzenie, w państwie narodowym zorganizowanym na wzór socjalistyczny, wspólnego celu, który doprowadził starożytne miasta-państwa do wielkości. Z teorii Johanna Karla Rodbertusa czerpały inspiracje różne odmiany socjalizmów – narodowy, leninowski, stalinowski urzeczywistniony w idei „socjalizmu w jednym kraju”. Bismarck łącząc nacjonalizm i socjalizm, przygotował drogę następcom, którzy nie tylko pielęgnowali takie sny, o których mówił niemiecki ekonomista, ale próbowali je urzeczywistnić: Stalinowi, Hitlerowi, Mao, Pol Potowi.

W razie problemów prosimy pisać na adres mailowy:
kontakt@pl1.tv