To nie na najwyższych szczeblach rządowych z udziałem polskiego premiera dochodzi do forsowania załącznika 13 konwencji chicagowskiej, której w ogóle nie stosuje się w przypadku katastrof w lotnictwie państwowym, lecz cały plan zostaje wyjawiony bliżej nieznanemu nikomu Klichowi przez człowieka Putina, Morozowa gdzieś w okolicach Garwolina.
Jedenaście lat minęło od tragedii smoleńskiej i muszę przyznać, że w 2010 roku nie wierzyłem tym, którzy już wtedy twierdzili, że na prawdę o Smoleńsku przyjdzie nam czekać co najmniej tyle, ile czekaliśmy na prawdę o Katyniu. Tegoroczne rocznicowe obchody poprzedziło wyemitowanie na antenie TVP nagrań z tajnej narady z udziałem ówczesnego premiera Donalda Tuska, która odbyła się 23 kwietnia 2010 roku, czyli niecałe dwa tygodnie od katastrofy. Podczas tej narady polski akredytowany przy komisji MAK płk Edmund Klich żalił się i wypłakiwał, że nie miał żadnego kontaktu z premierem, był osamotniony, pozbawiony tłumacza, a nawet samochodu, zaś wiele ruchów musiał wykonywać za własne pieniądze. Słuchając Klicha pomyślałem, że rozpaczliwie szukał jakiegoś alibi, ponieważ zdał sobie sprawę, w czym uczestniczył. Jednak jest jeszcze inna opcja. Być może Klich od początku wiedział, w czym uczestniczy, a jego starannie i wcześniej przygotowane słowa wypowiadane podczas narady miały go uchronić w przyszłości przed pójściem za kratki. Dowiedzieliśmy się również, że wyemitowane przez TVP nagranie miało zostać zniszczone. Jakim cudem ocalało? A może zostały zniszczone, ale ktoś przebieg tej narady zapobiegliwie zarejestrował. Ja stawiam na płk Klicha.
Teraz zadajmy sobie bardzo ważne pytanie. Czy można dokonać zamachu na prezydencki samolot, którym leciały elity państwa, w taki sposób, aby nie pozostawić żadnego, nawet najmniejszego śladu? Otóż nie da się tego zrobić i zbrodniarze doskonale o tym wiedzieli. Co zatem należało zrobić, aby ukryć ślady zbrodni? Trzeba było wymyślić taki sposób procedowania, który pozwoli sprawcom całkowicie przejąć i sparaliżować śledztwo oraz położyć łapę na kluczowych dowodach, czyli wraku samolotu, czarnych skrzynkach i telefonie satelitarnym śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. I właśnie temu służyło forsowanie przez Kreml 13 załącznika do konwencji chicagowskiej, choć stosuje się go tylko do wyjaśnienia przyczyn katastrof w lotach cywilnych i rejsowych. Tymczasem lot do Smoleńska był lotem wojskowym oznaczonym literą „M” (military). Wszelkie wątpliwości na ten temat rozwiała w 2011 roku Europejska Agencja Bezpieczeństwa Lotniczego (EASA), która nie zakwalifikowała lotu polskiego tupolewa do Smoleńska jako cywilnego i wszystko stało się jasne. Spółka Putin‒Tusk działała z premedytacją, forsując 13 załącznik. Chyba że założymy, iż stanowisko premiera polskiego rządu w 2010 roku piastował nie zdrajca, ale upośledzony umysłowo debil, który nie miał nawet kwalifikacji na sołtysa.
Teraz chciałbym za pośrednictwem ogólnodostępnych źródeł, czyli tak zwanego białego wywiadu, przybliżyć Czytelnikowi całą intrygę, dzięki której przyjęto załącznik 13, w wyniku, czego Rosjanie położyli łapę na śledztwie i dowodach zbrodni. Wierzę, że każdy na koniec dojdzie do wniosku, że nie tylko Donald Tusk, ale i płk Bogdan Klich powinien od dawna siedzieć za kratkami. Tymczasem po 11 latach od zamachu jedynym skazanym jest szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Donalda Tuska Tomasz Arabski skazany na dwie pompki i trzy przysiady, to znaczy na 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata.
O północy przy zielonych
stolikach
modliły się diabły do cyfr.
Były szarfy i ordery, i muzyka
i stukał tajny szyfr.
Diabły w sercu swoim głupim, bo niedobrym
rozwiązywały biało-czerwony problem
K. I. Gałczyński
Po katastrofie wojskowego samolotu CASA C-295 M numer 019, która wydarzyła się 23 stycznia 2008 r. o godzinie 19:07 w Mirosławcu powołana została przez MON 29-osobowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, skupiająca najlepszych polskich fachowców. Na próżno wśród jej członków i ekspertów szukać nazwiska pułkownika Edmunda Klicha. Tamtego tragicznego wieczoru nasz „wybitny ekspert” nie poczuł nieodpartej potrzeby, by spakować się, wybiec z domu i jechać na oślep przed siebie, powodowany poczuciem odpowiedzialności i patriotyzmu, choć wśród ofiar tamtej tragedii było wielu jego przyjaciół i znajomych. Edmund Klich znał wówczas swoje miejsce w szeregu i wiedział doskonale, że badanie wypadków w lotnictwie państwowym (wojskowym) to nie jego działka. On był szefem Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, istniejącej przy ministrze infrastruktury i w jego kompetencji było tylko i wyłącznie lotnictwo cywilne. Koniec, kropka. Tym bardziej wydaje się dziwne, że po ponad dwóch latach od tamtej tragedii pan płk Klich zachował się zupełnie inaczej. Katastrofa rządowego samolotu z prezydentem na pokładzie była w sposób oczywisty również wypadkiem w lotnictwie państwowym. Piloci byli wojskowymi, a samolot należał do wojskowego pułku i leciał na rosyjskie lotnisko wojskowe.
Skąd więc ten nagły impuls i wprost mesjańskie przewidzenie tego, że to on, Edmund Klich właśnie stanie się człowiekiem numer jeden i jako polski przedstawiciel przy MAK będzie odpowiedzialny ze strony polskiej za wyjaśnienie przyczyn katastrofy? Dlaczego nagle zachował się zupełnie nielogicznie i odwrotnie niż 23 stycznia 2008 r.? Skąd jazda zupełnie w ciemno do Warszawy i wiara, że zastanie tam ministra Grabarczyka, z którym wcześniej się nie umawiał. W jaki sposób wbrew jakiejkolwiek logice przewidział, że cała tragedia będzie badana tak, jakby była to jedna z wielu katastrof w lotnictwie cywilnym i to na dodatek rejsowym? Czy aby na pewno wyjazd Edmunda Klicha do Warszawy był tak spontaniczny, jak zeznawał w sejmie?
Oto opowieść Edmunda Klicha wygłoszona przed sejmową komisją infrastruktury 6 maja 2010 roku: Rozpocznę od pierwszej informacji, o której – jak większość pewnie z państwa – dowiedziałem się o katastrofie z mediów. Nawet dzwonił jeszcze syn. Mówi: tato czy wiesz, co się dzieje? Włączyłem TVN 24, widzę, co się dzieje, w związku z tym natychmiast zacząłem się pakować i jadę do Warszawy, bo wiedziałem, że już może być problem prawny. Dlaczego? Dlatego, że samolot jest samolotem – był – samolotem lotnictwa państwowego. Załoga była wojskowa. W związku z tym dotyczy to lotnictwa państwowego, którego nie obejmuje załącznik 13 do konwencji o międzynarodowym lotnictwie cywilnym.
Ciekawe. Klich wie już, że załącznik 13 i cała konwencja w tym przypadku nie mają zastosowania, czyli nic tam po nim, a jednak pędzi jak błyskawica do Warszawy. Dalej robi się jeszcze ciekawiej. Klich mówi dalej: Tak gdzieś w połowie drogi, chyba w rejonie Garwolina, bo ja mieszkam w Dęblinie i na weekendy jeżdżę do Dęblina, w tygodniu czy jak potrzeba to mieszkam w Warszawie, także nie ma jakiegoś problemu tutaj dojazdu, szybkości na miejsce wypadku czy coś. W połowie drogi dostałem telefon od pana Aleksieja Morozowa, to jest obecnie przewodniczący Komisji Federacji Rosyjskiej, zastępca pani Anodiny – szefowej Mieżdunonarodnej Awiacionnej Komisji… Komitetu, to znaczy Międzynarodowego Komitetu Lotniczego. (…) On zadzwonił i powiadomił mnie, że jest katastrofa w Smoleńsku i traktuje to, jako telefoniczne powiadomienie, natomiast formalne będzie później. I było od razu pytanie o procedury, według jakich będzie ten wypadek badany. On zaproponował załącznik 13 do konwencji, bo myślę, że i według jego wiedzy, i ówczesnej mojej wiedzy, to jest jedyny dokument, który podpisała i strona polska, i Federacja Rosyjska, jako konwencję chicagowską tak zwaną z ’44 roku. Ja wtedy nie wypowiedziałem się jednoznacznie, ale też sądziłem, że to będzie jedyne rozwiązanie, to znaczy rozwiązanie, które ma jasne zasady prawne. I dalej: Po przyjeździe do ministerstwa już pan minister Grabarczyk na mnie czekał. Zgłosiłem się do gabinetu pana ministra i też ten pogląd wyraziłem, że tu chyba aneks 13 jest takim dokumentem, gdzie obydwie strony mają określone procedury, jest to już jasne, to są zasady międzynarodowe.
Jak widzimy, to nie na najwyższych szczeblach rządowych z udziałem polskiego premiera dochodzi do forsowania załącznika 13 konwencji chicagowskiej, której w ogóle nie stosuje się w przypadku katastrof w lotnictwie państwowym, lecz cały plan zostaje wyjawiony bliżej nieznanemu nikomu Klichowi przez człowieka Putina, Morozowa gdzieś w okolicach Garwolina. Do faceta, który w ogóle nie jest przewidziany do badania takich wypadków jak katastrofa smoleńska, dzwoni inny facet z Rosji, który również doskonale wie, że to nie ten adres i nie jego instytucja powinna badać tego typu wypadki. O dziwo, obaj wiedzą o tym doskonale, ale polski rozmówca Morozowa jakby telepatycznie wyczuwa, co będzie się działo i już jest w drodze czytając niemal w myślach ludzi Putina. Zastanawiające, że na eksperta-ochotnika czeka już w Warszawie minister Grabarczyk, choć nie słyszymy w zeznaniach Klicha o żadnym umawianiu się na wspólne spotkanie. Kto poinformował Grabarczyka, że Klich jest w drodze i musi na niego czekać?
A może nagłe pakowanie się i wyjazd Klicha z Dęblina do Warszawy to typowe zachowanie podległego służbowo funkcjonariusza po usłyszeniu wydanego mu rozkazu, a nie impuls, którego jakoś zabrakło podczas katastrofy wojskowego samolotu w Mirosławcu i śmierci tylu przyjaciół i kolegów? Może pierwszym zadaniem Edmunda Klich była walka o postępowanie w myśl 13 załącznika do konwencji chicagowskiej, który, jak dzisiaj wiemy, okazał się korzystny tylko dla Rosjan, gdyż pozwolił im dysponować dowolnie kluczowymi dowodami, niezbędnymi do wyjaśnienia przyczyn katastrofy, za którymi zamknęli szlaban i nie otworzyli go do dziś.
Idźmy zatem dalej. Klich, choć nie jest jeszcze oficjalnie polskim akredytowanym przy MAK, znajduje się błyskawicznie w Moskwie obok takich wybitnych specjalistów wojskowych jak między innymi płk Goliński i płk Milkiewicz. Niestety, za pomocą intryg i kłótni pozbywa się „konkurencji”, która wraca po trzech dniach do Polski. Tak ten konflikt relacjonował Klich: I wchodzę do tego pomieszczenia, jest pan minister Parulski i od razu – no, powiedziałbym dosyć ostro – powiedział mi, że ja w ogóle nie potrafię działać, ja utrudniam pracę prokuraturze, a w ogóle ja ustawiłem… przyjąłem, jako załącznik 13 do procedowania i działam na szkodę Polski. To były bardzo mocne słowa i ja sobie je zapisałem zaraz wieczorem. Więc w tej sytuacji nie wiem, o co chodzi. Ja mówię, ja muszę procedować według załącznika 13 i wymaga tego ode mnie pan Morozow.
Znowu pojawia się Morozow, którego autorytet i zwierzchnictwo wydają się od początku dla Edmunda Klicha bezdyskusyjne, choć przypominam, nadal nie jest on jeszcze polskim akredytowanym przy MAK i Morozow nie może od niego niczego jeszcze wymagać czy czegoś od niego żądać. Dlaczego zwycięża lojalność wobec Kremla, a nie obowiązek zapewnienia Polsce jak największego wpływu na wyjaśnienie przyczyn katastrofy? Czyżby odzywała się u naszego „wybitnego eksperta” dusza niewolnika i instynkt podporządkowania się przewodnikowi stada? Skoro Parulski uważał wówczas procedowanie według załącznika 13 za szkodliwe dla Polski, to znaczy, że prokuratura wojskowa i wojskowi eksperci mieli inny plan, zniweczony z premedytacją przez Rosjan i działającego zgodnie z ich interesem Klicha.
Dalej następuje bardzo sprawna akcja świetnie przygotowanych Rosjan, u których bynajmniej nie widać w tej kwestii żadnego chaosu i bałaganu. Wręcz przeciwnie, wydają się być świetnie przygotowani i działać według wcześniej ustalonego precyzyjnego planu. Oni chcą za wszelką cenę właśnie jego, Edmunda Klicha i to uczucie do niego zrodziło się być może nie w okolicach Garwolina, ale gdzie indziej i dużo, dużo wcześniej? W każdym bądź razie to, co dzieje się dalej tak opisuje sam Klich:
W kolejny dzień, to był poniedziałek, a i kolejny dzień godzina 13.00, tj. wtorek, trzynastego… przepraszam… o godzinie 12.00 podchodzi do mnie pan Morozow i mówi: pan premier Putin zaprasza, no nie mówi się pan w języku rosyjskim tylko jest wy czy ciebie, no jest to taka forma, jak w angielskim, mówi zaprasza ciebie na konferencję prasową do Moskwy na trzecią. Ja mówię, jak na trzecią? Przecież jest dwunasta. Chyba, że jakiś samolot, może przelecę się jakimś Tu-22 albo coś i to wtedy można, prawda? Wszystko możliwe jest, szczególnie w tak mocnym państwie. No i od razu zadzwoniłem do pana ministra Grabarczyka, bo coś tutaj ja za wysoko zaczynam gdzieś być postrzegany, prawda? No i w rozmowie, ja nie wiem czy była taka jasna akceptacja, ale wyczułem, że mogę się na to spotkanie udać do… Aha, bo później było tak: nie będę musiał lecieć do Moskwy, ale będzie telekonferencja i mam być w budynku w jakimś jednym z gubernatorów. Udałem się na tę konferencję. Pierwszy głos zabrał pan premier Putin, później jego zastępca pan Iwanow i jako trzecia pani Anodina, szefowa MAK-u, która jasno powiedziała, że będzie procedowanie według załącznika 13.
Rosjanie widząc tarcia w polskiej delegacji oraz patriotyczne i fachowe, czyli groźne dla nich podejście niektórych naszych wojskowych ekspertów, postanowili posadzić Klicha ‒ przynajmniej na ekranach telewizorów ‒ między Putinem, Iwanowem i Anodiną tak, aby ów obraz poszedł w świat i powstało wrażenie, że ich faworyt tawariszcz Klich jest główną postacią w polskiej ekipie i w oczywisty sposób jest to suwerenny wybór polskiej strony. Ponownie zwracam uwagę, że działo to się to 13 kwietnia, kiedy Edmund Klich nie był jeszcze polskim akredytowanym przy MAK. W ten oto przemyślny sposób to w rzeczywistości Putin obsadził stanowisko polskiego akredytowanego przy MAK, przy cichym przyzwoleniu zdrajcy Tuska.
Jak dzisiaj wiemy, ta sprytna gra Putina doprowadziła do ogłoszenia całemu światu pełnego ordynarnych łgarstw raportu komisji MAK i, co ciekawe, stało się to przy całkowitym milczeniu oraz braku sprzeciwu polskich władz. Dlaczego nie było natychmiastowej reakcji? Przedziwnym zbiegiem okoliczności Tusk podczas ogłaszania raportu MAK szusował na nartach w Dolomitach, prezydent Komorowski swoje milczenie tłumaczył infekcją i bólem gardła, a szef MON Bogdan Klich był akurat na urlopie. Przypadek? Nie ma przypadków, są tylko znaki – mawiał śp. ks. Bronisław Bozowski.
„Mocną” pozycję polskiego akredytowanego najlepiej obrazuje taki oto fragment konferencji prasowej MAK, która odbyła się w Moskwie 19 maja 2010 r. Dziennikarz BBC zadaje pytanie Edmundowi Klichowi o dodatkowy głos w kabinie. Pyta, czy jest zidentyfikowany i do kogo należy? Drugie pytanie dotyczy zabranego z lotniska w Smoleńsku przed przylotem polskiej delegacji system naprowadzania ILS. Kiedy Klich już chce odpowiadać, przerywa mu generał Tatiana Anodina słowami: Może ja odpowiem. Pan Klich może mówić później.
I jeszcze na koniec przypomnę całkowicie demaskujący Edmunda Klicha fragment wywiadu jakiego udzielił „Gazecie Polskiej” już po ogłoszeniu raportu MAK.
GP: Wkrótce potem ‒ jako pierwszy, zanim zrobił to ktokolwiek ze strony polskiej -‒ zadzwonił do Pana Aleksiej Morozow, wiceszef MAK?
Edmund Klich: Przy okazji chcę tu uściślić pewną informację: Morozow do mnie dzwonił, gdy jeszcze byłem w domu, a nie na trasie do Warszawy, jak powiedziałem w pierwszym przesłuchaniu sejmowym.
Klich najwyraźniej zorientował się, że szczegółowa kontrola bilingów może ujawnić, kiedy tak naprawdę uruchomili go Rosjanie telefonem od Morozowa. Przyznał więc zapobiegliwie, że nie było to, jak mówił wcześniej, w okolicach Garwolina podczas jego „patriotyczno-spontanicznej” podróży do Warszawy, ale jeszcze kiedy był w domu, Ruscy wbili mu w plecy kierownicę, której już do publikacji raportu MAK nie wypuścili z rąk.
Skupiłem się w tym tekście tylko na jednym wątku dotyczącym słynnego już „załącznika 13”. Mnie osobiście już tylko to, co opisałem powyżej, wystarczy, aby wyrobić sobie zdanie o tym, co naprawdę wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r. Jeszcze raz podkreślam, że do informacji, które zawarłem w tym artykule, mógł i nadal może dotrzeć każdy. Dlaczego więc Edmund Klich jest na wolności i nikt nie postawił go nawet w stan oskarżenia? Dlaczego po jedenastu latach od największej narodowej tragedii od II wojny światowej nikt dotąd nie poniósł odpowiedzialności politycznej i prawnej? Przypominam, że z tych jedenastu lat sześć to rządy Prawa i Sprawiedliwości.