Tokio nie oglądam

W najnowszym wydaniu:

WG-47-2024 - Okładka

Tokio nie oglądam

– Tokio nie oglądam. Oglądałem tenis. Najpierw czekałem i czekałem, nie mogłem się doczekać, od Wimbledonu czekałem z nadziejami. Trudno nazwać to klęską, raczej klapa, stracona szansa, która może się nie powtórzyć.

Dlaczego czekałem?
Nie tylko dlatego, że Iga zastąpiła nam Agę i po prostu jej kibicujemy, rzecz normalna, ale miał to być rewanż za „klęskę” Agnieszki Radwańskiej w 2012 roku.
Miał to być rewanż nie za Rio, pamiętamy, że Agnieszka Radwańska w Rio de Janeiro była naszym chorążym, ale miał to być rewanż za przedostatnie Igrzyska XXX Olimpiady w Londynie.
Była wówczas taką naszą nadzieją, jaką w Tokio była Iga Świątek. Może trochę mniejszą, gdyż wówczas w 2012 roku w Londynie na Igrzyskach obsada turnieju była najsilniejsza z możliwych. Jakież nazwiska gwiazd tenisa, których dzisiaj po prostu nie ma.
Dwa tygodnie wcześniej w Wimbledonie na tych samych kortach był turniej wielkiego szlema. Agnieszka Radwańska, mistrzyni gry na trawie, dotarła do finału, a w nim, walcząc i z przeziębieniem, i z kobiecą niedyspozycją, i z Sereną Williams, będącą w szczytowej formie, przegrała w trzech setach. I została drugą najlepszą tenisistką globu.
Wcześniej dramatyczny ćwierćfinałowy mecz z Marią Kirilenko, w telewizji siedmiogodzinny spektakl przerywany deszczem i niespodziewanie, godzinę przed północą, błyskawiczne i szczęśliwe dokończenie na zadaszonym korcie centralnym.
Rozumiesz, czytelniku, jakie wówczas były nadzieje? Co najmniej medal.
Dwa tygodnie później, jeszcze w tymże samym lipcu, w tymże Londynie, na ulubionej trawie, spotkała się w pierwszej rundzie z Julią Georges na korcie centralnym i wynik 5:7, 7:6, 4:6.
Do końca przedostatniego gema była nadzieja, przegrała bardzo pechowo, Julia rozegrała mecz życia, zaserwowała 20 asów.
Któż w Polsce 9 lat temu interesował się tenisem? A dzisiaj?

Tokio prawie nie oglądam
Tokio miało być rewanżem Igi za Londyn Agi, naszą nadzieją. Tokio było prawdziwą szansą, a Iga Świątek nie tylko „medialną” kandydatką do medalu, czyli taką pompowaną przez media, ale była prawdziwą faworytką, trochę szczęścia, uśmiechu fortuny i miała zdobyć złoty medal.
Cóż nie sprzyjało?
Twarde korty, drabinka, forma, sztab szkoleniowców w komplecie, czegóż chcieć więcej? Była jedną z trzech najpoważniejszych kandydatek do zwycięstwa w turnieju. Ale w drugiej rundzie trafiła na Paulę Badosę. Hiszpankę można łatwo dostrzec na korcie, zjawiskowe spojrzenie przepięknych oczu. Europejska wersja Sloane Stephens.

Przestałem myśleć o porażkach Igi Światek jako klęskach, liczba mnoga, bo przecież był i debel i mikst, gdy Novak Djoković, stuprocentowy faworyt, dla którego Tokio miało być czwartym z pięciu diamentów w koronie, w tym roku wygrał prawie wszystko, czyli to, co najważniejsze, trzy turnieje Wielkiego Szlema: Australian Open, Rolanda Garrosa oraz Wimbledon i miał w Japonii zrobić przedostatni kroczek na drodze do tytułu najwybitniejszego tenisisty wszech czasów. W czterech meczach oddał przeciwnikom zaledwie 17 gemów, w półfinałowym meczu wygrał pierwszy set 6:1, w drugim właśnie przełamał przeciwnika i prowadził 3:2, serwował, i… kataklizm, dramat, horror, nieprawdopodobnie wręcz – jak się okazało w następnym secie – zmarnowana szansa.
Gdyby to przewidział, niemoc, kryzys, symulacja. Przerwa medyczna, krótka rozmowa z sędzią o czymkolwiek, gdy mistrzyni Azarenka wpadła w panikę, pozaregulaminowo zniknęła w szatni. I wygrała.
Novak Djoković stracił wszystkie swoje cztery serwisy, zrobiło się 3:3, następny gem przegrał również do zera, czerwona lampa w głowie, w kolejnym, także swoim gemie, wygrał zaledwie jedną piłkę, przegrywając gem do piętnastu, czyli z trzynastu kolejnych piłek wygrał zaledwie jedną, a ja przeżywam straconą szansę Igi.

Czyżby fortuna odbierała szczęście?
Dwa lata temu, Wimbledon 2019, ośmiokrotny zwycięzca turnieju Szwajcar Roger Federer w meczu finałowym z tymże Novakiem Djokovićem w szesnastym gemie piątego seta serwuje na mecz i ma dwie piłki meczowe. Wydawało się, że wszystko mu sprzyja, ulubiona nawierzchnia, rozkochana w nim publiczność. Raz dobrze zaserwować, zaryzykować, jeden dobry serwis z czterech i katastrofa, gema przegrywa i seta przegrywa 12:13, przegrywa swój ostatni finał Wimbledonu. W tym roku bardzo wyraźnie wygrał z Federerem już w ćwierćfinale Hubert Hurkacz.
Djoković przekonał się w Tokio, co dwa lata wcześniej przeżywał Federer w Londynie. Taka sama gorycz, podobna dla każdego z nich stawka.
Przegrana to rzecz w sporcie naturalna, ale gorycz niewykorzystanej szansy, zaskakujący upadek, gdy do mety jest mały kroczek, to coś całkowicie innego. Dlatego z mistrzami tak trudno wygrać w Wielkich Szlemach.
Następnego dnia wściekły rzucił rakietę w trybuny, kolejną ze złości złamał, a Iga Świątek siedziała na korcie sześć minut – zliczono jej minuty – a ramiona wstrząsał płacz pogrzebanych na Igrzyskach nadziei.
Nie wykorzystała olbrzymiej szansy. Na jej drabinkowej drodze nie było już Jekatieriny Aleksandrowej (w tym roku przegrała z nią dość wyraźnie), i nie było liderki światowego tenisa z Australii zwyciężczyni w Wimbledonie Ashleigh Barty, sensacyjnie odpadła w pierwszej rundzie. Odpadła też kolejna hipotetyczna przeciwniczka Igi Świątek, jej przyjaciółka tenisowa i murowana faworytka do zwycięstwa Naomi Osaka.
Japonka urodzona w Osace, były w rankingu numer jeden na świecie, pierwsza tenisistka w historii Igrzysk Olimpijskich, która zapalała znicz olimpijski, żaden tenisista w przeszłości nie dostąpił tego zaszczytu, miała zostać gwiazdą Igrzysk, obowiązkowo zdobywając dla Japonii złoty medal w konkurencji „globalnej”, a ja przeżywam straconą szansę Igi Świątek. Dlatego też do Japonii nie zaglądam prawie wcale.


Tokio z pilotem
Ale, obudzony w środku nocy przez moją kotkę, odruchowo nacisnąłem guzik pilota i przeniosłem się do Tokio. Prześliczna krystalicznie kolorowa sztuczna murawa, przepiękny obraz stadionu, żółte i niebieskie stroje przesuwają się na ekranie, hokej na trawie kobiet, wynik 0:1, Australijki grają z Hinduskami, dwie minuty do końca, telewizora nie wyłączam, czekam.
I nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widział taki wybuch radości.

Nie potrafię opisać bieganiny we wszelkich możliwych kierunkach, wskakiwania zawodniczek na holenderskiego trenera, krzyków i uśmiechów, szaleństwa uścisków i przytulań, na twarzach łez radości.
Odszukaj, Czytelniku, w sieci końcówkę meczu, zobaczysz, jak eksploduje szczęście.

I zobaczysz bezmiar nieszczęścia
Cóż, rzucona w trybuny rakieta Djokovića, dramat zawodnika zamieniony we wściekłość, cóż łzy naszej tenisistki. Australijki zamarły. Kamera przesuwała się od hokeistki do hokeistki, znieruchomiałe w przeróżne pozycje z hokejowymi kijami jak w jakiejś grze dziecięcej, w której na hasło trzeba znieruchomieć.
Zawodniczki porażone nie porażką, ale straconą szansą. Nie zdobędą medalu. Hokej na trawie, jakież tradycje. Ale nie musiałem sprawdzać, która dzisiaj drużyna była stuprocentowym faworytem i która nie miała najmniejszych szans na zwycięstwo. Nie musiałem sprawdzać w tabelach, czym miała być wygrana jednej drużyny, a czym drugiej. Obraz mówił wszystko.
Sprawdziłem. W fazie grupowej Australia zajęła pierwsze miejsce, wygrywając wszystkie pięć spotkań i tracąc po drodze zaledwie jedną bramkę, natomiast Indie w drugiej grupie wygrały dwa mecze, przegrywając trzy, stosunek bramek 7:14.
Nie miały prawa wygrać. Stawka meczu?

Australia, trzykrotnie złoty medal kobiet na Igrzyskach, ostatni 21 lat temu. Indie, dyscyplina niegdyś (a może i dzisiaj) prawie narodowa, mężczyźni osiem złotych medali, ostatni w 1980 roku, kobiety żadnego. Jutro mecz półfinałowy kobiet Indie – Argentyna, a przed chwilą Australia wygrała mecz półfinałowy z Niemcami. Oczywiście nie oglądałem.
Ale jutro mecz Indie – Argentyna obejrzę.

Tokio nie oglądam, ale do Tokio będę zaglądał. Oszczep jest szlachetną konkurencją, liczę na złoto, młot mniej.

W razie problemów prosimy pisać na adres mailowy:
kontakt@pl1.tv