Jak na tak długą historię bankowości, napady na banki okazały się dość późnym „wynalazkiem”. Amatorzy cudzych pieniędzy przez wieki wybierali metody bardzo bezpośrednie – napadając na ich posiadaczy w domach lub grasując na drogach w leśnych ostępach. Potem dzielni osadnicy ruszyli na Dziki Zachód Ameryki. Za nimi – bankierzy, a za nimi – złodzieje.
1798, Filadelfia, USA, 3 mln dol.
Wszystko zaczęło się w USA. Osiedlenie się w Ameryce było wtedy bardzo łatwe – wystarczyło tam dotrzeć. Stany Zjednoczone to był idealny kraj dla ludzi zdolnych, którzy w Europie byli ograniczeni z racji pochodzenia.
Do takich osób należał pochodzący ze Szkocji mistrz ślusarski Patrick Lyon. Do USA przybył w wieku 25 lat i naprawdę zrobił karierę – nie tylko założył własny zakład ślusarski, ale też dokonał paru wynalazków. Z tymi sukcesami nie szło w parze życie prywatne – Lyon ożenił się, ale żona i syn zmarli w czasie epidemii żółtej febry w 1793 r. Pięć lat później, w 1798 r., Lyon planował opuszczenie Filadelfii na zawsze, ale właśnie wtedy dostał bardzo ciekawe i dobrze płatne zamówienie – montaż drzwi do sejfów w „nowej instytucji”. Instytucją okazał się Bank Pensylwanii. W drzwiach trzeba było wymienić zamki, a to Lyon postanowił zrobić w swoim zakładzie ślusarskim. Nazajutrz po ich przewiezieniu odwiedził go znany mu Samuel Robinson w towarzystwie nieznanego mu mężczyzny, obaj bardzo zainteresowani drzwiami i kluczami do nich. Lyon zrobił, co miał zrobić, i 28 sierpnia 1798 r. wraz ze swoim czeladnikiem wyjechał z Filadelfii. Trzy dni później z Banku Pensylwania zniknęło 162 821 dolarów, czyli według dzisiejszego przelicznika ok. 3 mln dol. Nagroda za wskazanie sprawcy wyniosła 2 tys. dol., ale nie zanosiło się, by sprawca został złapany. W końcu nie było żadnych śladów włamania. W sprawę zaangażował się żądny tej nagrody konstabl John Haines. Wykorzystał okazję, a może naiwność Lyona, który dowiedziawszy się o kradzieży, postanowił wrócić do Filadelfii i wyjaśnić sprawę. Wrócił i za sprawą Hainesa trafił do więzienia. Wyszedł, bo wpadł prawdziwy sprawca kradzieży.
Okazał się nim Isaac Davis, ów tajemniczy towarzysz Samuela Robinsona, który razem z nim oglądał drzwi do sejfów w zakładzie Lyona. Do banku wpuścił go portier, z którym był w zmowie, a znając zamki w sejfach, po prostu je otworzył. Wtedy nikt nie wpadł jeszcze na pomysł instalowania jakichkolwiek alarmów. Davis wpadł, bo zrabowane pieniądze wpłacał do różnych instytucji finansowych, w tym… do obrabowanego przez siebie banku. Nie znaczy to, że Lyon od razu wyszedł, bo władze swoim zwyczajem nie miały zamiaru przyznać się do pomyłki i aresztowania niewinnego człowieka. W 1805 r. cierpliwość Patricka Lyona się skończyła i wytoczył proces przeciwko bankowi, lokalnym władzom i organom ścigania. W ten sposób doszło do pierwszego procesu o prawa obywatelskie w historii USA, co jak pokazał czas, okazało się jednym z ulubionych zajęć Amerykanów.
Natomiast pierwszy napad na bank z użyciem przemocy miał miejsce kilkanaście lat później – 15 grudnia 1863 r. w podbostońskim Malden. Sprawca wszedł do banku w środku dnia, zastrzelił syna właściciela i opuścił placówkę zabierając z niej 5 tys. dol. Nigdy nie został złapany. Siłą rzeczy jego tożsamość do dziś pozostaje nieznana.
1907, Tyflis, Imperium Rosyjskie, 3,4 mln dol.
Józef Wissarionowicz Dżugaszwili, bardziej znany jako Józef Stalin, parał się szeroko zakrojoną działalnością rabunkową za młodu (potem też, ale inaczej prowadzoną). Jednym z jego wyczynów czasu młodości był napad na bank
w Tyflisie 29 czerwca 1907 r.
Oczywiście napad to nie była prosta sprawa, więc najpierw był plan. Plan został ułożony podczas spotkania w Londynie. W kwietniu 1907 r. odbywała się tam V Konferencja Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji, w której oczywiście uczestniczył utrzymanek partii Lenin i na którą dotarł Stalin, pomimo że formalnie ukrywał się przed Ochraną. Pomimo braku pewnych źródeł, prawdopodobnie wtedy spotkali się: Lenin, Stalin, Maksym Litwinow (właśc. Enoch Meyer Wallach, późniejszy ludowy komisarz spraw zagranicznych ZSRR, inż. Leonid Krasin i Piotr Bogdanow. Towarzysze uradzili, że partia bolszewicka potrzebuje zastrzyku gotówki, a najlepszym jej źródłem będzie napad na bank lub konwój z pieniędzmi. Wybrali nawet miejsce – bogate miasto Tyflis, teren działania komórki partyjnej Stalina. Aspirujący do wyższych stanowisk „Koba”, bo takiego pseudonimu używał, był zaszczycony zaufaniem Lenina i przyrzekł, że go nie zawiedzie. Razem z Litwinowem natychmiast wyruszyli do Tyflisu. Chodziło o wtajemniczenie w plan Stalina Tera Petrosjana ps. „Kamo”, znanego z okrucieństwa i bezwzględności (jednej ze swoich ofiar dosłownie wyrwał serce). Przygotowując się do napadu, „Koba” nawiązał kontakt z urzędnikiem bankowym Gigo Kasradze i starym szkolnym przyjacielem Wozniesienskim, który pracował w tyfliskim urzędzie pocztowym. Ten ostatni miał dostęp do tajnego harmonogramu, z datami i godzinami, w których gotówka miała być przekazywana dyliżansem do tyfliskiego oddziału Banku Państwowego. Wozniesienski powiadomił Stalina, że 26 czerwca 1907 r. bank otrzyma dużą partię pieniędzy konnym powozem. Krasin pomógł wyprodukować bomby, które miały zostać użyte w ataku na dyliżans. Gang Kamo przemycał bomby do Tyflisu.
Był to napad nie tyle na sam bank, co na „karetę bankową”, przewożącą pieniądze z urzędu pocztowego do banku.
26 czerwca 1907 r., 20 organizatorów, w tym Stalin, zebrało się w pobliżu pl. Eriwanskiego, jednak władze dowiedziały się, że rewolucjoniści planują dużą akcję w Tyflisie i zwiększyły obecność sił bezpieczeństwa na głównym placu. Istnieje przypuszczenie, że źródłem informacji mógł być sam Stalin, który współpracował z Ochraną, ale nie zostało to potwierdzone. Aby poradzić sobie ze zwiększonymi siłami policji, członkowie bandy rozmieścili na placu obserwatorów. Większość napastników przebrała się za chłopów, czatując na rogach ulic z ukrytymi pod ubraniami pistoletami i grantami. „Kamo” przebrał się za kapitana kawalerii i przyjechał na plac otwartym powozem. Spiskowcy ulokowali się w karczmie Tilipuchuri, uniemożliwiając ludziom wyjście z lokalu. Sami opuścili ją w momencie, gdy dostali sygnał, że do placu zbliża się dyliżans bankowy, eskortowany przez dwóch strażników z karabinami, kasjera bankowego i księgowego. Za dyliżansem jechał faeton pełen uzbrojonych żołnierzy, a konni Kozacy jechali przed, obok i za powozami. Była godzina 10.30, kiedy banda Stalina zaatakowała, ze wszystkich stron obrzucając powóz granatami i zabijając w ten sposób wielu strażników i koni. Z pistoletów ostrzelała ochroniarzy pilnujących dyliżansu i placu. Powstało ogromne zamieszanie, a wśród przechodniów wybuchła panika. Gruzińska gazeta „Isari” relacjonowała potem napad następująco: „Nikt nie potrafił powiedzieć, czy straszliwa strzelanina to huk armat, czy eksplozja bomb… Hałas wywołał panikę wszędzie… niemal w całym mieście ludzie zaczęli biec. Powozy i wozy galopowały”. Wybuchy były tak silne, że przewróciły pobliskie kominy i wybiły wszystkie szyby w promieniu mili. Jeden z rannych koni zaprzężonych do dyliżansu bankowego rzucił się do ucieczki, ciągnąc za sobą dyliżans, ścigany przez uczestnika napadu Baczuę Kupriaszwilego, „Kamo” i innego rabusia, Datiko Czibriaszwilego. Kupriaszwili rzucił granat, który oderwał nogi konia, ale sam został trafiony eksplozją i ogłuszony upadł na ziemię. Paradoksalnie to uratowało mu skórę, bo zdołał odzyskać przytomność i wymknąć się z placu pomiędzy napadem a przybyciem policyjnych posiłków. Zanim to nastąpiło, kolejny uczestnik napadu nazwiskiem Czibriaszwili wyrwał worki z pieniędzmi z dyliżansu, podczas gdy „Kamo” nadjechał strzelając z pistoletu. Wraz z innym uczestnikiem napadu wrzucili pieniądze do powozu, którym poruszał się „Kamo” i odjechali. Śpieszyli się tak bardzo, że na miejscu napadu pozostawili worki z 20 tys. rubli, które próbował zagarnąć jeden z woźniców dyliżansu, za co został aresztowany. Gdy wyjeżdżali z placu, nadciągały już policyjne posiłki. „Kamo” nie stracił zimnej krwi i korzystając z tego, że był w policyjnym mundurze, zawołał: „Pieniądze są bezpieczne. Biegnijcie na plac”. Policjanci posłuchali.
Kiedy kilka minut później zorientowali się, że zostali oszukani, było już za późno. Rabusie zniknęli ze swoim łupem. W napadzie zginęło 40 osób, a 50 kolejnych zostało rannych. Bank nie był nawet pewien, ile dokładnie stracił w wyniku napadu, ale najbardziej optymistyczne dla niego szacunki mówiły o kwocie około 341 tys. rubli, co w 2008 roku stanowiło równowartość około 3,4 mln dol. Dodatkowym problemem był to, że 91 tys. rubli było w małych, niemożliwych do wyśledzenia banknotach. Z pozostałymi banknotami bolszewicy mieli jednak pewien kłopot. Były banknoty o nominałach 500-rublowych, w dodatku ich numery seryjne były wcześniej spisane i były znane policji. Natychmiast po napadzie do wszystkich banków i instytucji finansowych poszła informacja na ten temat, więc każdy, kto pojawiłby się z wpłatą w takich nominałach, natychmiast zostałby sprawdzony pod kątem sposobu wejścia w ich posiadanie. Lenin zdecydował więc o podziale banknotów pomiędzy bolszewików i następnie wymianie ich na inną walutę w różnych bankach Europy. Plan nie do końca się powiódł, bo informacje o nim dotarły do carskiej Ochrany, a ta odpowiednio przygotowana dokonała serii aresztowań bolszewików. Ci niezłapani próbowali jeszcze kilkukrotnie dokonać wymiany, ale gdy przekonali się, że za każdym razem wpadają, zaniechali kolejnych prób i zrabowane pieniądze… spalili.
1971, Lloyds Bank, Londyn, 1,25 – 3 mln funtów
Bank znajdował się budynku na rogu ulic Baker Street i Marylebone Road, pod adresem Baker Street 187. Napad okryto dopiero w poniedziałek rano 13 września 1971 r. Do dziś podawane są dość szerokie widełki wartości łupu: od 1,25 do 3 mln funtów szterlingów. Trzeba przyznać, że to dość duży rozrzut jak na bank, gdzie wszystko powinno być wyliczone co do pensa. W ogóle policja i dyrekcja banku okazały się bardzo dyskretne. Sporo jednak ustalono.
Przede wszystkim – osobę sprawcy napadu. Był nim Anthony Gavin, 38-letni fotograf z północnego Londynu. W 1970 r. rozpoczął planowanie włamania do oddziału Lloyds Bank przy 185 Baker Street. Pan Gavin lubił nie tylko fotografować, ale i czytać. Przeczytał książkę Arthura Conana Doyle’a „Związek rudowłosych” o jednej z zagadek rozwiązanych przez Sherlocka Holmesa i poczuł się zainspirowany.
Zaczął od przekonania najzupełniej uczciwego sprzedawcy używanych samochodów Rega Tuckera do otwarcia konta w Lloyds Bank. Tucker ulokował na koncie 500 funtów, a potem także założył skrytkę depozytową, mieszczącą się jak i inne w piwnicy banku. Zgodnie z ówczesną praktyką, gdy odwiedzał swoją skrytkę, był pozostawiany w pomieszczeniu sam. Kamer nie było, więc Tucker używając własnych ramion i parasola, który jak przystało na angielskiego gentlemana, nosił przy sobie, mierzył pomieszczenie. W ten sposób zmierzył też dokładanie wielkość płytek podłogowych, ustalając, że każda miała dziewięć cali (23 cm) kwadratowych. Narysował mapę pomieszczenia, zaznaczając, gdzie znajdują się szafki i położenie mebli.
W maju 1971 r. właściciele sklepu z wyrobami skórzanymi Le Sac przy Baker Street 189 – dwa domy dalej od banku – sprzedali dzierżawę lokalu za 10 tys. funtów Benjaminowi Wolfe’owi, 64-letniemu sprzedawcy ozdób i bibelotów, będącemu jednocześnie kontaktem kilku członków gangu. Gavin miał już „bazę startową”. Pozostało zgromadzić resztę uczestników napadu i rozdzielić zadania.
Thomas Stephens –sprzedawca samochodów używanych bez kryminalnej przeszłości, został wykorzystany do zdobycia narzędzi potrzebnych do włamania, w tym lancy termicznej i specjalnego podnośnika. Kolejni znajomi Gavina dostali różne role i zadania, w tym jeden z nich został zatrudniony jako strażnik, dwóch innych zajęło się drążeniem tunelu. Nigdy nie udało się ustalić tożsamości wszystkich uczestników napadu. W dodatku na Baker Street rozpoczęły się roboty drogowe, co było bardzo ważne dla powodzenia planu Gavina. Po pierwsze, hałas i bałagan koncentrował całą uwagę przechodniów czy mieszkańców właśnie na remoncie. Po drugie, po kilku fałszywych alarmach wyłączono alarm antywstrząsowy w podłodze skarbca (choć według innych źródeł nigdy nie został zainstalowany). W sierpniu 1971 r. gang Gavina rozpoczął kopanie podkopu. Przestępcy kopali tylko w weekendy, „urobek” wynosząc do sklepu. Przebili się przez 15 cm podłogi w piwnicy Le Sac, następnie pod piwnicą budynku przy Baker Street 188, wykorzystując jej podłogę jako dach swojego tunelu. W ten sposób dotarli pod piwnicę Lloyd Bank przy Baker Street 187.
Wieczorem w piątek 10 września gang wystawił „czujkę” na dachu sąsiedniego budynku i podjął nieskuteczną próbę dostania się do banku. Kiedy się nie udało, przestępcy wywiercili dziury w sklepieniu swego tunelu i założyli ładunki wybuchowe. W sobotę czas wybuchu skoordynowali z natężeniem ruchu ulicznego, aby nie wzbudzić żadnych podejrzeń. Udało się. Wysadzili otwór o średnicy ok. 30 cm. Oczyścili tunel z gruzu, wejście poszerzyli młotkiem i dłutem. Kiedy skończyli otwór, był owalny i miał wymiary 34×30 cm. Wystarczyło, aby przecisnąć się do środka.
Około godziny 23:00 w sobotę 11 września mieszkający w pobliżu banku radioamator Robert Rowlands, uruchamiając krótkofalówkę, usłyszał rozmowę, z której wywnioskował, że doszło do włamania do pobliskiego sklepu z papierosami. O godzinie 23:30 zadzwonił na policję; ale został zlekceważony, a dyżurny policjant poradził mu, żeby jak już tak bardzo się nudzi, nagrał rozmowę na magneton. Rowland skorzystał z rady i ok. północy nagrał rozmowę przestępców. Ok. 2-giej Rowlands mając już nagrania, zadzwonił do Scotland Yardu. W środku nocy funkcjonariusze przyjechali do Rowlandsa, odsłuchali taśmy i stwierdzili, że faktycznie – gdzieś w okolicy doszło do kradzieży. Do rana czuwali z radioamatorem przy jego krótkofalówce. W niedzielę hałas z Lloyds Bank usłyszał też pracownik restauracji mieszczącej się przy Baker Street 188, pomiędzy Le Sac i bankiem. Zajrzał do banku przez okno, ale nic nie zobaczył. Policja skontaktowała się z pracownikami banków i lokalnymi firmami ochroniarskimi, by sprawdzić 750 banków w promieniu 8 mil (13 km).
Każdy oddział został odwiedzony zarówno przez pracowników banku, jak i policję. Odwiedzili też Lloyds na Baker Street 12 września o 15:30 i stwierdzili, że skarbiec jest bezpieczny; nie mogli go otworzyć, aby sprawdzić, ponieważ wejście było zabezpieczone zamkiem czasowym. Prawdopodobnie w czasie, kiedy policja i strażnicy bankowi stali po jednej stronie drzwi do skarbca, w skarbcu byli przestępcy. Na „wstrzymanym oddechu”, bo prawdopodobnie zostali ostrzeżeni przez ulokowanego na dachu obserwatora.
James Bond?
Jak się okazało, podczas włamania otwarto 268 skrytek depozytowych, ale przestępcy nie próbowali nawet otworzyć skarbca. Wystarczyła ich zawartość. Według różnych szacunków zawartość skrytek (gotówka i klejnoty) była warta 1,25 a 3 mln funtów. Całości łupu nie odzyskano nigdy. Tylko 231 tys. funtów zostały odzyskanych przez policję. W dodatku po część odzyskanych klejnotów nikt się nie zgłosił albo zgłaszający nie byli w stanie wskazać własnych przedmiotów, albo wykazać, że są ich własnością. Dlaczego tak? Smaczku całej sprawie dodawała plotka, która natychmiast obiegła Londyn, jakoby w skarbcu znaleziono rozrzucone zdjęcia kompromitujące członków samej rodziny królewskiej, w tym księżniczki Małgorzaty, siostry królowej Elżbiety. Kompromitujące tak bardzo, że nawet dziś nie mogłyby ujrzeć światła dziennego. Wśród zdjęć celowo rozrzuconych na podłodze miały też być zdjęcia „konserwatywnego ministra” z małoletnimi. Pedofilskie, jakbyśmy dziś powiedzieli. Miało to być ostrzeżenie przestępców dla władz – jeśli będą poszukiwani, powiedzą, co znaleźli. Jedną z teorii spiskowych wokół napadu była i ta, że napad został zrealizowany przez MI5 właśnie po to, żeby przejąć owe fotki. Jeśli tak, to się udało – zdjęcia nigdy nie ujrzały światła dziennego, a policja nigdy się do tych plotek nie odniosła.
Czy wersja ze zdjęciami jest prawdą, czy nie, nie wiadomo, ale sprawcy napadu zostali złapani. Stephens, Tucker i Gavin otrzymali wyroki dwunastu lat; Wolfe otrzymał osiem lat – krócej niż inni ze względu na wiek. Wszyscy zatem są już wolni. Klejnotów jak nie było, tak nie ma.
1977, Gosbank, Erywań, Republika Armenii, Związek Radziecki, 2 mln dol.
Oczywiście Związek Sowiecki był rajem, gdzie każdy dostawał według potrzeb, tylko nie każdemu to wystarczało. W Związku Sowieckim był oczywiście jeden bank – Gosbank i właśnie on został obrabowany. Dokładnie w 1977 r. Jak tego dokonano? Metodą „na parasol”, czyli sposobem, który w filmie „Vabank” odrzucił Duńczyk. Zanim do tego doszło, pora przedstawić bohaterów tej historii. Oto oni, bliscy kuzyni: Nikołaj i Feliks Kałaczjanowie.
Nikołaj Kałaczjan miał ciężką młodość: chory na raka ojciec, matka pracująca do upadłego, żeby utrzymać dom, to była jego codzienność. W czwartej klasie uciekł z domu i przystał do cygańskiego taboru. Niby były one zakazane, ale nie we wszystkich republikach zakaz ten był przestrzegany. W taborze Nikołaj zajmował się kradzieżami i handlem „prostackimi” narkotykami (jak kompot z makowin). W ten sposób nie skończył nawet podstawówki. Wyuczył się jednak zawodu tokarza. Pomimo braku formalnego wykształcenia był niebywale inteligentny i wywierał wręcz magnetyczny wpływ na osoby ze swego otoczenia. Umiejętności te wykorzystał przy pierwszym skoku, jaki zorganizował. Wraz z grupą wyrostków włamał się do kasy oszczędnościowej – po prostu po godzinach jej pracy, młodociani przestępcy wybili dziurę w ścianie i zrabowali kilka tysięcy rubli. Wszyscy pozostali bezkarni. Mając dużo rubli, nawet w Związku Sowieckim można było poczuć się jak burżuj. Jednak ruble szybko się skończyły, a Nikołaj doszedł do wniosku, że można zdobyć kolejne i zacząć żyć jak członkowie politbiura. Główną przeszkodą byli wspólnicy Nikołaja, a ściślej rzecz ujmując to, że kompletnie nie nadawali się do realizacji jego planu. Do tego potrzebował wspólnika nie tylko lojalnego, ale i obdarzonego wielką siłą fizyczną. Wybór padł na jego kuzyna – Feliksa Kałaczjana, człowieka skromnego, pracowitego i niewadzącego nikomu. Feliks miał żonę, dwoje dzieci i klepał biedę w Leninakanie (dziś Giumri), mieście w zachodniej Armenii. Miał kilka cech potrzebnych Nikłajowi – był niebywale silny, zwinny i gibki. Fizycznymi możliwościami przerastał nawet cyrkowców. Nikołaj zrobił z niego wspólnika w przestępczej działalności bardzo prosto – obiecał mu, że dzięki tej działalności rodzina Feliksa wyjdzie z nędzy. A on swoją rodzinę bardzo kochał.
Miłe złego początki…
I tak przestępczy duet rozpoczął działalność. Na początek od sklepu z elektroniką. Metoda była prosta: dziura w ścianie, łup wyniesiony i sprzedany na czarnym rynku. Kuzyni zarobili 15 tys. rubli, czyli równowartość dwóch samochodów Żiguli (oczywiście po państwowych cenach). Sklep nawet nie zgłosił kradzieży. Prawdopodobnie magnetofony były towarem „spod lady” i ujawnienie kradzieży wpędziłoby w kłopoty kierownika i pracowników sklepu. Obaj kuzyni podzielili się rublami, Feliks wysłał część pieniędzy rodzinie. Resztę przehulał wraz z Nikołajem w Moskwie. Kiedy ruble się skończyły, obaj postanowili „zarobić” więcej. Nikołaj uznał, że najwięcej rubli jest w Gosbanku. Tu potężny błąd popełniły władze, które uznały, że w komunistycznym raju do żadnego napadu na bank nie dojdzie, więc nie ma potrzeby stosować żadnych zabezpieczeń. Zwłaszcza w Gosbaku w Erywaniu, stolicy Armeńskiej Republiki Sowieckiej, bo właśnie ten bank postanowili okraść. Potrzebowali jeszcze kogoś z samego banku. I znaleźli. Zaufany działacz Komsomołu Zawen Bagdasarian został wpuszczony do skarbca Gesbanku jako członek komisji ds. przeliczania banknotów. Zobaczył fortunę, o jakiej nawet mu się nie śniło – 100 mln rubli. Zapamiętał nie tylko, gdzie i jak są przechowywane pieniądze, ale i system ochrony. Pieniędzy nie złożono w podziemnym sejfie, ale w zwykłym pokoju bez okien, ulokowanym w środku budynku. Stosy banknotów leżały zwyczajnie na półkach. Pokój był oczywiście zamykany, a zamków wyłamać ani otworzyć wytrychem się nie dało. Co z tego, skoro nad nim znajdowało się pomieszczenie dla pracowników. Strop dzielący oba pomieszczenia nie był w żaden sposób wzmocniony. Co więcej – do Gesbanku przylegał zwykły budynek mieszkalny.
Na parasol
Plan pozyskania rubli z Gesbanku Nikołaj obmyślał pięć miesięcy, choć w sumie był dość prosty. W piątek po zakończeniu pracy banku Feliks miał przebić się z budynku sąsiadującego z bankiem do pomieszczenia pracowników nad „skarbcem”. Następnie miał wybić w podłodze mały otwór, wepchnąć do niego parasol i rozłożyć go, a potem poszerzyć otwór tak, by się do niego zmieścić i wskoczyć do skarbca. Chodziło to to, żeby kawałki betonu i cement spadały na rozłożony parasol, a nie na podłogę, co mogłoby spowodować hałas i zwrócić uwagę pozostawianych na noc strażników. Tydzień przed datą skoku Nikołaj miał wypadek i nie mógł stawić się „na robotę”, ale Feliksa poinformował, że ma wykonać skok samodzielnie.
Wieczorem 5 sierpnia 1977 r. Feliks Kałaczjan wszedł na strych budynku obok Gosbanku i zaczął się przebijać do banku. Szybko zorientował się, że ściana jest za gruba i nie da rady dostać się przez nią do środka. Zauważył jednak, że okna w interesującym go pomieszczeniu dla pracowników są pokryte folią polietylenową i nie są zamknięte. Sprawę ułatwiało i to, że znajdowały się przy płaskim dachu. Wystarczyło zeskoczyć z dachu sąsiedniego budynku i po prostu wejść przez okno. Chociaż było to szalenie ryzykowne i mógł skończyć na bruku ze skręconym karkiem, Feliks właśnie tak zrobił. Z parasolem i plecakiem ze sprzętem do wybicia dziury w podłodze. Dalej wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Feliks bez hałasu wybił otwór o średnicy 34 cm, po linie zjechał do skarbca, załadował do plecaka 30 kg banknotów i wydostał się z banku. Kuzyni ukryli łup i postanowili przeczekać pierwszą burzę.
Burza rozpętała się w poniedziałek rano, kiedy pracownicy banku odkryli kradzież. Okazało się, że zniknęło 1,5 mln rubli, ok. 2 mln dol. – w Związku Sowieckim prawdziwa fortuna. Pracownicy mieli szczęście, że nie rządził Stalin, bo jeszcze 30 lat wcześniej mogliby zapłacić głowami. Wściekły Breżniew nakazał nie tylko znaleźć pieniądze co do rubla, ale i informować go o postępach śledztwa. Z tym, że początkowo śledczy nie mieli o czym – śledztwo od razu utknęło w martwym punkcie i nawet przedstawiciele sowieckiego półświatka nie mieli pojęcia, kto dokonał kradzieży. Pomogło im jedno – większość łupu stanowiły sturublówki nowej serii AI. Tak nowej, że dopiero wchodziła do obiegu. Breżniew polecił więc wstrzymać obrót tymi banknotami w całym Związku Sowieckim i sprawdzać każdy przypadek ich pojawienia się w obiegu. Pozostało tylko czekać. Nikołaj, który wręcz polecił Feliksowi, żeby do plecaka załadował głównie sturublówki, zorientował się, że popełnili błąd. Na początek postanowili „wyprać” banknoty w innych nominałach. Nikołaj wpadł na pomysł, żeby kupić obligacje 3-procentowej pożyczki państwowej. Mając je wystarczyło poczekać i sprzedać obligacje. Tak otrzymane środki były już czyste jak łza. Nikołaj postanowił wyprać łup pięknymi rękami zakochanej w nim do szaleństwa kobiety. W czasie swoich hulanek poznał Ludmiłę Aksjonową. Bez trudu oczarował dziewczynę osobowością i szastaniem pieniędzmi. Jeśli chodzi o to ostatnie, to wyjaśnił jej, że je po prostu wygrał. Ludmiła oczywiście wiedziała, że hazard jest w Związku Sowieckim nielegalny, więc obiecała pomóc ukochanemu w wypraniu gotówki. Inna sprawa, że Nikołaj wcale taki zakochany nie był, ale umiał korzystać ze swego uroku. Sprawę ułatwić mu miała znajomość z niedoszłym szwagrem. Brat Ludmiły Władimir Kuzniecow był taksówkarzem. Nikołaj „kupił” go historyjką o hucznym ślubie, jaki chce urządzić z jego siostrą, tłumacząc, że w tym celu musi zalegalizować swoje pieniądze kupując rządowe trzyletnie obligacje. Kuzniecow obiecał pomóc. Około 100 tys. rubli udało się im wydać na obligacje w stolicy uzbeckiej SSR – Taszkiencie. Wymieniali owe nieszczęsne sturublówki, ale w tamtejszym Sebanku nikt się specjalnie nie przejmował moskiewskimi zaleceniami, a kiedy pracownicy się zorientowali, z kim mają do czynienia, przestępcy zniknęli.
To rozzuchwaliło 3-osobową już grupę. Kzuniecow zaczął skupować obligacje w Moskwie, najpierw po 1-2 sztuki, ale szybko postanowił wymienić więcej. I tak pewnego dnia pojawił się w banku chcąc wymienić 6 tys. rubli. Miał ze sobą banknoty z serii AI. Może by się udało, gdyby miał mocniejsze nerwy – okazało się, że pracownica banku miała w kasie obligacje tylko za 3 tys. rubli. Poprosiła jednak klienta, żeby zaczekał i poszła do skarbca po brakujące obligacje. Gdyby Kuzniecow zaczekał, wyszedłby z banku z obligacjami. Jednak puściły mu nerwy i uciekł, zostawiając 6 tys. rubli. To go zgubiło. W końcu nikt nie zostawia aż takich pieniędzy. W dodatku pracownica banku dokładnie zapamiętała i opisała Kuzniecowa milicji. Przebywający w Moskwie Nikołaj Kałaczjan stwierdził, że w stolicy Kraju Rad robi się dla niego za gorąco i za ciasno. Postanowił przenieść się do Soczi. Kupił samochód, w zapasowym kole zrobił skrytkę na skradzione pieniądze. Zamierzał uciec wraz z kuzynem. Narzeczonej w planach nie uwzględniał. Nie zdążył.
Po nieszczęsnej ucieczce sprzed bankowego okienka, śledczym udało się namierzyć Kuzniecowa. Dokładne rozpoznanie pozwoliło też ustalić, że ma on siostrę, a ta bogatego narzeczonego, pochodzącego z Armeńskiej SSR. Reszta to już była łatwizna – w nocy z 6 na 7 czerwca 1978 r. milicja aresztowała Kałaczjanów i Władimira Kuzniecowa. Cała trójka stanęła przed sądem. Jeszcze w oczekiwaniu na rozprawę Feliks Kałaczjan, zdając sobie sprawę z tego, co go czeka, napisał list do żony, prosząc ją o wybaczenie i wychowanie syna na dobrego człowieka. Proces go załamał. Nikołaj do końca procesu pozostał hardy wobec sądu i oskarżycieli. Wyrok łatwo było przewidzieć: śmierć przez rozstrzelanie. Próbował ich uratować Babken Sarkisow, przewodniczący Prezydium Rady Najwyższej Armeńskiej SRR. Do Rady Najwyższej Związku Sowieckiego napisał prośbę o ich ułaskawienie. Podnosił, że obaj nie skończyli nawet 30 lat, jako stosunkowo młodzi ludzie mają jeszcze czas na resocjalizację, że co prawda ukradli pieniądze, ale nikogo nie zabili, ani nie okaleczyli, że Feliks Kałaczjan ma małe dzieci, których nie można pozbawiać ojca. Przekonał Radę. Ułaskawiła obu złodziei. Dokumenty nadeszły do Erywania o jeden dzień za późno. Obaj zostali rozstrzelani.
5 lutego 2016, Dhaka, Bangladesz, 951 mln dol.
Czy można okraść całe państwo? Każdy obywatel każdego państwa odpowie twierdząco i bez wahania wskaże sprawców – polityków z danego kraju. Ich talenty w tym kierunku są wprost niezmierzone, a skoki na kasę dokonywane w biały dzień, na bezczelnego i całkowicie bezkarnie. To wiadomo. Ale czy ktoś spoza tego grona może dokonać takiej sztuki? Oczywiście. I to w dodatku kradnąc państwowe pieniądze innego kraju.
Dokładnie w piątek 5 lutego 2016 r. o godz. 8:45 drukarka w bezpiecznym pomieszczeniu (posiada je każdy bank, kancelarie szefów rządów, ministerstwa spraw zagranicznych i wewnętrznych, ambasady itp.) na 10 piętrze biurowca w Dhace, stolicy Bangladeszu, nagle przestała działać. To się drukarkom zdarza, ale w przypadku tej nie miało prawa się zdarzyć. Ta drukarka drukowała zapis każdej operacji finansowej na kontach banku centralnego Bangladeszu. To tak, jakby w NBP działała taka drukarka (a może działa?) i drukowałaby każdą operację NBP.
Pracownicy banku Bangladeszu od razu zorientowali się, że coś jest bardzo nie tak. I było. Właśnie dokonywał się największy skok na bank w historii świata, a jego celem było zrabowanie… miliarda dolarów. Wszystko dzięki przejściu na „cyfrowy pieniądz” i takież nim operowanie. Chodziło o przelanie pieniędzy Bangladeszu, a konkretnie ich wartości w złocie znajdującym się w niemożliwym do obrobienia skarbcu Banku Rezerwy Federalnej (FED) w Nowym Jorku, na wskazane konta.
Oczywiście nie bezpośrednio, tylko poprzez cały łańcuszek fałszywych kont bankowych, fundacji, organizacji charytatywnych, kasyn itp. Nie zdawały one sobie nawet sprawy, do czego były wykorzystywane. Niewiele brakowało, a hakerom, którzy tę operację przeprowadzali, powiodłoby się. Kim byli? Ludźmi Kim Dzong Una – właściciela Korei Północnej, wnuka Kim Ir Sena – wiecznego prezydenta tego kraju.
Pomimo izolacji Korei Północnej udało się ustalić, że została tam stworzona wojskowa supergrupa hakerska, której nadano kryptonim „Lazarus”, czyli Łazarz. Działa znakomicie, włamując się systemów wielkich, zachodnich korporacji. To ona odpowiada za stworzenie i wrzucenie do interentu robaka WannaCry, blokującego dostęp do danych lub systemów komputerowych i żądającego „okupu” za ich odblokowanie. Jej przygotowania do skoku na kasę Bangladeszu trwały kilka lat. Tu znowu musimy spojrzeć na zwyczaje panujące w Korei.
W Korei Północnej dzieci poddawane są selekcji pod kątem rozwoju ich talentów (oczywiście największe szanse mają dzieci tamtejszej partyjnej i wojskowej elity). Najlepsi zostają informatykami czy raczej – specjalistami od łamania i obchodzenia wszelkich internetowych zabezpieczeń. Uczą się tego latami. Na studia z fałszywymi tożsamościami są wysyłani na zagraniczne uczelnie – do USA, Europy, Chin, Korei Południowej, Japonii itp. Jako Koreańczycy albo Chińczycy, bo 90 proc. mieszkańców Europy czy USA żadnej różnicy nie widzi, a zadawanie pytań o pochodzenie jest przecież rasistowskie. W nowym środowisku pilnie studiują albo podejmują pracę w big-techach czy firmach produkujących gry komputerowe, po godzinach zajmując się czymś zupełnie innym.
Jak udało się ustalić FBI, takim agentem był Park Jin-hyok. Na co dzień pracował jako informatyk w chińskim mieście. W styczniu 2015 r. do kilku pracowników Banku Bangladeszu wysłał e-maila. Jako nadawca wiadomości figurował Rasek Ahlam, a treścią wiadomości było grzeczne zapytanie o możliwość podjęcia pracy w tymże banku. Jak przystało na tego rodzaju e-mail, zawierał on link do CV i listu motywacyjnego. Jednak załączniki były tzw. koniem trojańskim, a kliknięcie w CV otwierało północkoreańskim hakerom drogę do systemów banku Bangladeszu. Oczywiście nie było to proste, ale północnokoreańscy cyberprzestępcy są fachowcami, a poza tym nie śpieszyli się. Tydzień po tygodniu, powoli przejmowali kontrolę nad kolejnymi komputerami w banku i łączącą je wewnętrzną siecią. W końcu przejęli zapanowali nad odpowiednimi terminalem i uzyskali dostęp do systemów Swift, służącego do koordynowania międzybankowych przelewów na całym świecie. Mogli realizować dalsze operacje jako pracownicy banku i nikt nie był w stanie zorientować się w sytuacji. Stworzyli łańcuszek kolejnych kont i byli gotowi do wielkiego finału. Musieli tylko pokonać ostatnie zabezpieczenie – poczciwą drukarkę. Ponieważ drukowała ona każdą operację finansową, pracownicy banku od razu zorientowaliby się, że ktoś okrada bank Bangladeszu. Dlatego hakerzy włamali się do sterowników i po prostu ją wyłączyli. W tym momencie musieli już bardzo się śpieszyć – mieli tyle czasu, ile zajęłoby uruchomienie drukarki.
Istotnie pracownicy banku bez specjalnej paniki zajęli się uruchomieniem drukarki. W panikę wpadli, gdy zaczęła działać i drukować potwierdzenia operacji z czasu, kiedy nie działała. Dokumentów było dziesiątki, ale jeden wydruk zmroził wszystkich – Bank Rezerw Federalnych w Nowym Jorku otrzymał polecenie całkowitego opróżnienia dolarowego konta Bangladeszu. Ktoś załapał za telefon, by w ten sposób zablokować transakcję, ale w Nowym Jorku nikt nie podnosił słuchawki. Nieprzypadkowo.
Jak się okazało, owo zatrzymanie drukarki to był finał, a włamanie rozpoczęło się 4 lutego o 20:00 czasu Bangladeszu. Różnica czasu sprawiła, że w Nowym Jorku był czwartek rano. Zatem kiedy Dhaka szła spać, Nowy Jork właśnie wstawał i FED zaczął dostawać polecenia przelewów.
Pieniądze Bangladeszu miały trafić na konto znajdujące się na Filipinach. Hakerzy rozpoczynając całą operację 4 lutego wieczorem czasu Bangladeszu, pamiętali nawet o tym, że 8 lutego, w poniedziałek przypadał chiński Nowy Rok. Na Filipinach – dzień wolny od pracy. Różnice czasowe plus weekend, plus święto dawały hakerom Kima parę dni przewagi, zanim tzw. czynnik ludzki zaczął pracować.
W 35 przelewach hakerzy z Korei Północnej transferowali na konto oddziału banku RCBC w Manilii 951 mln dol. Udałoby się, gdyby nie jeden szczegół. Szczególik właściwie. To, co ułatwiło robotę przestępcom, czyli cyfrowy pieniądz i system informatyczny, też ich zgubiło. Oddział banku, gdzie trafić miały dolary Bangladeszu, znajdował się na ulicy Jupiter Center. A Jupiter to także nazwa irańskiego statku obłożonego sankcjami. Kiedy słowo „Jupier” pojawiło się przy przelewach, zadziałały algorytmy Banku Rezerw i zatrzymały procedurę realizacji przelewów. Ostatecznie północnokoreańskim hakerom z ponad 900 mln dol., które zaczęli przelewać, udało się zrealizować 5 przelewów na 101 mln dol. Tyle trafiło na Filipiny i zostało stamtąd przetransferowane dalej, zanim Bangladesz zdołał zatrzymać całą operację. Prawie. Okazało się bowiem, że 20 mln dol. wróciło do Bangladeszu dzięki systemom bankowym i ortograficznemu „bykowi”. Jedną z organizacji, przez którą miały przejść dolary Bangladeszu, była ulokowana na Sri Lance prawdziwa i działająca najzupełniej legalnie fundacja Shalika Foundation. Jednak przelew na 20 mln dol. został skierowany do „Shalika Fandation” i system operacyjny manilskiego banku, któremu nazwa fundacji nie zgadzała się z numerem konta, cofnął transakcję.
Żonglerka cyfrową kasą
Północnokoreańskim hakerom pozostało „tylko” 81 mln dol. Wielomiesięczne przygotowania dały efekt – cała ta kwota zaczęła być przelewana pomiędzy czterema kontami manilskiego banku, wymieniana na lokalną walutę, znowu na dolary i ponownie przelewana oraz wypłacana gotówką. Pozostało ją tylko wyprać. Gdzie lepiej to zrobić niż w kasynie, z konta, z którego można potem ją znowu wyprowadzić? Idealnie nadawało się do tego nowiutkie i cieszące się dużym powodzeniem wśród chińskich milionerów manilskie kasyno Solaire. W ten sposób 50 mln dol. zdeponowano na rachunkach w Solaire i innym kasynie o znamiennej nazwie Midas. Pozostałe 30 mln dol. odleciało na pokładzie prywatnego samolotu chińskiego biznesmena, prawdopodobnie współpracownika północnokoreańskiego wywiadu. Z kolei pieniądze zdeponowane w kasynach zostały wymienione na sztony i wygrane. Że w kasynie nie da się wygrać? Oczywiście, że się da. Wystarczy grać w karty ze wspólnikami. Po prostu przestępcy wynajęli prywatne pokoje, w których ulokowali swoich wspólników. Czy wygrali, czy przegrali, pieniądze i tak trafiły do ich kieszeni. Formalnie – czyściutkie jak łza. Co prawda urzędnicy z Bangladeszu deptali północnokoreańskim hakerom po piętach, ale akurat do kasyn nie mogli się dostać, ani sprawdzić, ile pieniędzy i skąd pochodzących mają one na kontach. Udało im się odzyskać tylko 18 mln dol. od jednego z graczy. Reszta prawdopodobnie trafiła do kasyn w Makao i ponownie wyprana. Te pieniądze przepadły. Może posłużyły Kimowi do zagranicznych zakupów? Pomimo wszelkich możliwych sankcji, jakimi został obłożony, Kim nie ma najmniejszych problemów z ich dokonywaniem w najbardziej luksusowych firmach na całym świecie. W 2018 r., po śledztwie FBI, władze USA przedstawiły Parkowi Jin-hyokowi szereg zarzutów zagrożonych karą 20 lat więzienia. O cztery lata za późno. W 2014 r. powrócił do Korei Północnej i wszelki słuch o nim zaginął. Wiedząc tak dużo, mógł zginąć, choć równie prawdopodobne jest, że robi to, co robił i nadal włamuje się do najlepiej zabezpieczonych systemów informatycznych świata. Ku chwale Kimów.
Poza skalą
Oczywiście są rabunki poza wszelką skalą. Tu palmę pierwszeństwa wyrywają sobie Rosjanie i Niemcy. Przez wieki jedni i drudzy kradli, co podpadło i ile się dało. Od zawartości bankowych skarbców i skrytek depozytowych, przez dzieła sztuki, po srebrne łyżeczki w prywatnych domach. Ten rabunek to już jednak osobna historia.