„Polska noblistka” [!] postanowiła wykorzystać swe pisarstwo do jakiejś zaplanowanej na zimno, zbiorowej psychomanipulacji. Sączy więc swe jady z perwersyjną, sadystyczną przyjemnością – zupełnie, jakby chciała dokonać symbolicznej zemsty za krzywdy, o których wie tylko ona sama.
Nobel jako inwestycja
Nie będę się wygłupiał i nie zacznę nagle kupować książek Olgi Tokarczuk tylko po to, żeby je odesłać autorce, jak to deklarował twitterowy komentariat po jej głośnym wywiadzie dla lewicowego „Corriere della Sera”. Pochlebiam sobie jednak, że czytałem Tokarczuk, zanim stało się to modne – a konkretnie pod koniec podstawówki, gdzieś na przełomie lat 80. i 90., kiedy to wpadł mi w ręce jej debiutancki tomik poezji Miasto w lustrach, dołączony w formie wkładki do wydawanego przez ZSMP czasopisma „Okolice”. Przypuszczam, że dziś nawet jej najzagorzalsi psychofani nie mogą się pochwalić znajomością tego białego kruka, bowiem dziwnym trafem akurat ta pozycja, mimo fali zainteresowania twórczością pisarki po otrzymaniu Nobla, jakoś nie doczekała się wznowienia. Nie będę też twierdził, że pisarstwo Tokarczuk to sztucznie wykreowany humbug, bo pomniejszając jej talent, zaprzeczałbym ewidentnym faktom. Wprawdzie pośmiertną karierę zrobił ostatnio cytat ze Stanisława Lema, który stwierdził, iż Tokarczuk obraża jego rozum, ale Lemowi generalnie mało co się podobało, a im Mistrz był starszy, tym bardziej skłaniał się do radykalnie krytycznych osądów. Na marginesie, sam Lem po stokroć zasłużył na Nobla i pewnie by go otrzymał, gdyby nie został wepchnięty do pogardzanej przez literacki mainstream szufladki z napisem „science-fiction”. W każdym razie, biorąc pod uwagę poziom, do jakiego stoczył się w ostatnich dziesięcioleciach literacki Nobel, stając się de facto środowiskowym wyróżnieniem międzynarodowych, lewackich salonów, można śmiało powiedzieć, że pisarka sobie na tę nagrodę w pełni zasłużyła – i niech tam jej idzie na zdrowie.